Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:

мадэрн

.pdf
Скачиваний:
4
Добавлен:
26.05.2015
Размер:
487.87 Кб
Скачать

Jak wy, proste, jak wy, bez rozkoszy...

Dziś wy dla mnie wspomnień skarb bogaty,

Ale wspomnień, co łzawią obficie –

Hej! czy przyjdzie czas, co łzy te spłoszy?!..

Krzak dzikiej róży w ciemnych smreczynach

W ciemnosmreczyńskich skał zwaliska,

Gdzie pawiookie drzemią stawy,

Krzak dzikiej róży pąs swój krwawy

Na plamy szarych złomów ciska.

U stóp mu bujne rosną trawy,

Bokiem się piętrzy turnia śliska,

Kosodrzewiny wężowiska

Poobszywały głaźne ławy...

Samotny, senny, zadumany,

Skronie do zimnej tuli ściany,

Jakby się lękał tchnienia burzy.

Cisza... O liście wiatr nie trąca,

A tylko limba próchniejąca

Spoczywa obok krzaku róży.

Swięty Boże, Swięty Mocny

O niezgłębione, nieobjęte moce!

Skrzydłami trzepocę

Jak ptak ten nocny,

Któremu okiem kazano skrwawionem

Patrzeć w blask słońca...

Swięty Boże! Swięty Mocny!

Swięty a Nieśmiertelny!..

A moje skrzydła plami

Krew, która cieknie bez końca z mojego serca...

A oko moje zachodzi mgłą, która jest skonem

i mego serca, i duszy mej!

41

Niech będzie skonem i Twoim! Swięty Boże! Swięty Mocny, Swięty a Nieśmiertelny,

zmiłuj się nad nami! I niechaj łzy,

które o jasnym poranku

wiszą na kłosach wypoczętych zbóż lub szkliwą pianą okrywają kępy

w sen otulonych traw, zmienią się w głośne skargi i bez ustanku

płyną do Twoich zórz...

Niechaj rozszarpią na strzępy, na krwawe szmaty

łuny świtowe, powstałe nad ziemią, gdzie ból i rozpacz drzemią,

ogromne, przez Szatana zapłodnione światy, a może przez Ciebie,

o Swięty, Nieśmiertelny, Swięty, Mocny Boże!

Dlaczego moje li wargi

mają wyrzucać krwawą pieśń?! Płacz ze mną!

Dlaczego sam mam iść w tę przestrzeń ciemną, Choć żar południa pali się w przestworze?.. Dlaczego sam mam wlec się na rozdroże,

ku tym pochyłym krzyżom, którym na czarne ramiona kracząca siada wrina

i dzióbem zmarłe rozsypuje próchno?

Niech głuche żale nie głuchną!..

Idź ze mną!..

LEOPOLD STAFF

Kowal

Cała bezkształtną masę kruszców drogocennych, Które zaległy piersi mej głąb nieodgadłą,

Jak wulkan z swych otchłani wyrzucam bezdennych I ciskam ją na twarde, stalowe kowadło.

42

Grzmotem młota w nią walę w radosnej otusze, Bo wykonać mi trzeba dzieło wielkie, pilne,

Bo z tych kruszców dla siebie serce wykuć muszę, Serce hartowne, mężne, serce dumne, silne.

Lecz gdy ulegniesz, serce, pod młota żelazem; Gdy pękniesz, przeciw ciosom stali nieodporne: W pył cię rozbiją pięści mej gromy potworne!

Bo lepiej giń, zmiażdżone cyklopowym razem, Niżbyś żyć miało własną słabością przeklęte, Rysą chorej niemocy skażone, pęknięte.

Przygnębienie

Zmierzch melancholią szarą spływa...

Senność powieki moje klei,

Pełen znużenia, bez nadzei,

Chcę spać bez marzeń i rojenia...

Gdzieś płacz sierocy się odzywa...

Chcę spać... Myśl jakaś pośród cienia

Błądzi, sen mąci mi, przerywa,

Ciągła, natrętna, uporczywa...

Swiatłość dnia blada dogorywa,

Swiatłość omdlała i znużona...

Zraniona łania kędyś kona

W śmiertelnej ciszy mrocznej kniei...

Litości niemym okiem wzywa...

Jestem znużony, bez nadziei...

Chcę spać... Sen mąci mi, przerywa

Wciąż myśl natrętna, uporczywa...

Zmierzch melancholią szarą spływa...

Senność powieki moje klei...

Znużony trudem, bez nadzei

Błądzi wędrowiec mroźną nocą.

Pustka bezludna w krąg, nieżywa...

Mróz zgnębi go swą twardą mocą...

Chcę spać... Sen mąci mi, przerywa

Wciąż myśl natrętna, uporczywa...

Deszcz jesienny

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

43

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze

Na próżno czekały na słońca oblicze...

W dal poszły przez chmurną pustynię piaszczystą,

W dal ciemną, bezkresną, w dal szarą i mglistą...

Odziane w łachmany szat czarnej żałoby

Szukają ustronia na ciche swe groby,

A smutek cień kładzie na licu ich młodem...

Powolnym i długim wśród dżdżu korowodem

W dal idą na smutek i życie tułacze,

A z oczu im lecą łzy.. Rozpacz tak płacze...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...

Kto? Nie wiem. Ktoś odszedł i jestem samotny...

Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię...

Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie...

Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.

Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,

Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno...

Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną...

Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą...

Spaliły się dzeci... Jak ludzie w krąg płaczą...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...

Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem

44

I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,

Trawniki zarzucił bryłami kamienia

I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...

Aż, stwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu

Położył się na tym kamiennym pustkowiu,

By w piersi łkające przytłumić rozpacze

I smutków potwornych płomienne łzy płacze...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...

Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

I światła szarego blask sączy się senny...

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Чэшская паэзія

Josef Svatopluk Machar

SONET O DÉJINÁGH SONETU

Vlastenci staří, jiņ uņ dávno leņí pod deskou v klínu mohyly,

své staré znělky v potu, trudu, stěņí a nemotorně robili.

Kdoņ přińli potom, dvoje čtverospřeņí si rýmů nejdřív v papír vstavili,

vńak jak v ně práskli, rýmy běņí, běņí, aņ pasaņéra —jádro — ztratili.

A pozděj sonet byl jak výstřel z děla: vyrazil kouř a rána zaduněla,

zda ostře — slepě, — pro kouř nevíń uņ.

Moderní sonet nyní jest jak nůņ, vylétne z pochvy, v modro zahrává, a kdyņ se tkne, do krve rezavá.

SONET O DEFINICI MODERNÍ POEZIE

Slzavý příběh, reci, králové, historky staré vbité v nové sloky a fráze velkohubé, jalové,

45

jeņ na koturnech velkými jdou kroky,

i satani a seńlí ďáblové,

jak známi byli před dávnými roky, i lesklá slova, kouzlo rýmové, závratných metafor a verńů sloky —

poesis není. — Co je poezií? To kdyby známo, stavěli by as uņ praktikové na ni fabriky.

Ta tuńí se jen. V nás je, kolem nás — a hne-li se dech její veliký,

cit, srdce, rozum se jí stejně zpíjí...

VALERIUS ASIATICUS

Můj bratře, bratře můj, přes celá moře věků, přes stínů propasti v hloub modré minulosti

vztahuji ruku k tobě!

V Tacitu pochmurném já nańel dnesjtvé jméno, tvůj ņivot, tvoji smrt — na jedné vńechno stránce;

a přec v těch málo slovech

soucitem dodnes zní ta velká duńe z kovu, j eņ psala to, jak duńe má, jeņ zvlněná a bouřná

tím mrtvým mořem pluje.

Tam v Římě hnijícím tys miloval své stromy. Zeď bílá, vysoká ten svět tvůj zavírala,

svět čistý, plný vůně.

A pijan Claudius a děvka Messalina a chátra prodejná a libertinů rota — to bylo venku, venku...

Zde světlo zelené, trav výdechy a barvy třpytivých květů, ńum těch rozloņitých snětí

klid smiřující lily

v tvou duńi, ve trávě kdyņ lehával jsi naznak a snětmi díval se ku modré klenbě vzhůru,

k té věčně modré klenbě,

46

a viděl minulost a zotročilý dneńek

i příńtí neslibné a marnost toho vńeho, co zve se tady člověk...

Vńak sněti vztaņené přes hradbu mlčenlivou, na cestu prachovou stín klidný vrhající,

ty lákaly tak dovnitř...

V nosítkách mimo plula jednou Messalina. A v její nervózní a rozváńněnou duńi

pád klid a ńum a barvy.

A touha sņíravá chvít začla kaņdým nervem: tam za zdí klidno tak, tam plno barev, vůně,

a z těchto starých stromů

pel dýńe čistoty — pel čistoty! a v Římě! — hoj, jak by chvěla se ta stará cudná těla

vrásčitých laurů, sosen,

a květy panenské by vypoulily očka – a vńe by dýchalo svou zadrņenou sílu v obrovské ńumné echo

při její orgii!...

Tvůj ortel, bratře, vyřčen. Tvůj předek některý prý obrazu se rouhal

Caesara. Zemřít nutno.

Jiņ lázeň vyhřátá, kde otevře ti ņíly hoch, otrok oddaný. Jiņ hranice se staví,

jeņ stráví tělo tvoje...

Naposled díval ses na milované stromy. Vál vítr z půlnoci, a listí jich se chvělo

a bleskotalo v slunci.

Tu hlavou ńlehlo ti, ņe plamen větrem hnaný, ničící tělo tvé, k těm snětím létat bude

a pálit ratolesti,

ņe kouře chuchvaly a zápach tvého masa prolezou kńticí jim, ņe v čistých listech chytne

se černavý háv smrti,

47

i svolals otroky a kázals postaviti

svou hranici dál od nich...

Ņe hoch čekal, vstoupils

do lůna teplé lázně...

Můj bratře, bratře můj, přes celá moře věků, přes stínů propasti v hloub modré minulosti

vztahuji ruku k tobě!

Antonín Sova

PRINCEZNA LYOLEJA

Churav jsem byl a ve snu z lenońky, kde jsem dřímal,

slyńel jsem ukolébavku jarního večera; slyńel jsem ukolébavku

kmitavých hvězd.

Na staré pavlači domu, tichého jako hrob, slyńel jsem ukolébavku jarního večera.

Vůně i záře i ticho, černé chomáče střech, zahrady s bílými květy, blízkost chladivých vod.

Divno . .. Jak v pohádce bývá, srdce měl churavé já.

Poznal jsem, ņe na mne kývá princezna Lyoleja.

Tak jsem ji nazval.

Děcko ņvatlavé, churavé já. Moņná, ņe zas se mi zjeví princezna Lyoleja.

S ňader spadlými květy vņdy lůņko mi přińla stlát,. s loutkami stříbrných očí si ke mně chodila hrát

a stále u mne jen byla

48

a tak mne rozveselila.

Pak, kdyņ mne uzdravila, pak . .. nepřińla vícekrát.

Ta princezna Lyoleja ...

s ní byl jsem jiņ zasnouben, kdyņ prapory na věņích ńlehaly z paláce z mořských pěn,

kdyņ hudeb zněl metalický hlas a slavnost jiņ začala, —

ó, jak mne zklamala princezna Lyoleja,

ó, jak mne zklamala!

KDO VÁM TAK ZCUCHAL TMAVÉ VLASY?

Kdyņ ona přińla na můj sad, vńe právě odkvétalo.

Tak nevrle a tulácky v obzoru slunce spalo.

Ó, proč tak pozdě? řek jsem k ní. Poslední slunce na sítí, zvony mi v mlhách umlkly, jsou ptáci v trávách ukrytí,

mé louky teskní vůní mdlou a vody seńeřeny jsou

a přes přívozy stíny jdou a vńecko planou je uņ hrou, -

ņe do daleka odplout chci kams na zelené ostrovy a zdvíhám vlajky na stoņár a bílé plachty, lanoví.

Vás tenkrát zjara čekal jsem ... V obzoru modrý zvučel jas. Já napjal struny z paprsků, by echem chyt se v nich váń hlas.

Nuņ rcete, kde jste tenkrát byla? A pod jakými zeměpásy? Nuņ, rcete, čí jste jaro ņila? Kdo vám tak zcuchal tmavé vlasy?

Kde horké noci zpívaly vám v okna otevřená?

Má duńe marně touņila tím tichem uděńená.

A teď! kdy nevzpomněl jsem snad, vńe se tu chystám zanechat, na plavbu bych se vydal rád, proč jdete vadnout na můj sad?

Pro nás tu slunce nehoří a nevýskají pohoří.

Nám nikde louky nevoní, zpěv nezní v nańem pomoří,

49

chci odplout sám a poslouchám podzimu pohádkové hlasy, — jdu hledat Nové království.

Kdo vám tak zcuchal tmavé vlasy?

KRAJI, JENŽ VŽDYCKY JINÝ BYL

Tisíckrát jsem si představil kraj svůj, a vņdycky jiný byl. Lesy s vyhřátou silicí,

na lukách ņeny bílící końil a rubáńů'plátna, den, jenņ červánky zlátna selskou vůli tah

radlicí po brázdách.

Nejtmavńí noci a zářivé dny s nejpalčivějńími poledny,

sklizně těch nejúrodnějńích roků, ņeny těch nejpyńnějńích boků, muņe slov strohých, zrajících činy, pevných jak rána ńiročiny,

děti, k nimņ Panna se shýbala, v oči by modro jim vlíbala.

Tisíckrát jsem si představil kraj svůj, a vņdycky jiný byl.

Dávné dny hladu a pohřbů a moru, vojnou vyzáblých stínů a tvorů, třicetileté vysátí lánů

od ńkadron rytířů cizích a pánů, ņebráků malomoc na trzích, zbělené trosky po tvrzích.

Bouře jsem vídal v něm nejničivějńí, větry a smrńtě nejfičivějńí,

hladové roky jak krysami hlodaly statky a sýpkami,

k hřbitovům plnily se stezky,

těņké já náhrobní viděl jsem desky.

Tisíckrát jsem si jej představil, kraj svůj, a vņdycky jiný byl. Neņ mne blesk boņí rozdrtí, vrátím se v kraj svůj před smrtí. Poslední rád tu podniknu cestu,

50