Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Olbrychski D. ANIOY WOK GOWY.pdf
Скачиваний:
14
Добавлен:
15.03.2015
Размер:
1.66 Mб
Скачать

NA FRANCUSKICH DESKACH

Sztukę Handkego wystawiono w teatrze sponsorowanym przez władze lokalne. Aktorskie pensje nie pozwalały więc na ekstrawagancje: dostawałem 10 tysięcy franków miesięcznie. Francuski przyjaciel wypożyczył nam – bezpłatnie – skromne studio niedaleko Opery. Stać nas było na przyzwoity poziom życia, trochę odkładaliśmy. I cieszyliśmy się, że gramy z Depardieu w ciekawej sztuce. Francuski aktor zdecydował się zagrać, mimo iż jego gaża nie mogła zaimponować nawet nam.

Zupełnie inaczej rzecz się miała z Przeminęło z wiatrem. Z teatru w Saint-Etienne gotowe przedstawienie kupił teatr „Marigny” – komercyjny, jeden z najbardziej prestiżowych w Paryżu (w nim właśnie Polański odtwarzał Mozarta w Amadeuszu, a Belmondo – Edmunda Keana). Dla aktorów obsadzonych w głównych rolach – Retta i Scarlett – kontrakt przewidywał stawkę minimum, niezależną od frekwencji. Poza tym każdy sprzedany bilet oznaczał zwiększenie naszych dochodów. Podobnie wynagradzano Ashelya i Melanię, ale ponieważ ich nazwiska na afiszu wybito mniejszymi literami, to ich udział w zyskach był mniejszy. Reszta aktorów otrzymywała stale, skromniejsze wynagrodzenie.

Melania wchodziła na scenę przede mną. Od razu dawała mi znak oczami, czy idziemy dziś na dobrą kolację. Czułem się wspaniale: jakbym grał na ulicy, chodził na rękach, a potem spoglądał do kapelusza – i od razu wiedział, czy do hamburgera kupię sobie i wino... Często nie widziałem na sali wolnych miejsc – wtedy zarabiałem około tysiąca dolarów za wieczór. Graliśmy ze sto razy – wzbogaciłem się o jakieś 60-70 tysięcy dolarów; suma ogromna jak na pracę w teatrze! Zdarzały się i takie wieczory, gdy było pustawo – np. wtedy, gdy paryska burżuazja wybrała się na narty. Ale na ostatnich przedstawieniach znów widownia wypełniała się publicznością. Właściciel chciał przedłużyć umowę, ale Gabrielle Lazure i ja mieliśmy już inne zobowiązania.

Pamiętam pożegnalny bankiet. Szampan nie smakował nam jak zwykle. Nam, czwórce gwiazd tego przedstawienia, było przykro, że angażowani z konkursu koledzy zostają bez pracy. Niektórzy dzięki rolom w Przeminęło z wiatrem zagrali później w filmach. Ale inni musieli pracowicie wypełniać formularze, aby pobrać zasiłek dla bezrobotnych.

PRAWIE BEZ SOUS

Francuzi mają chyba najlepszy w Europie system finansowania bezrobotnych członków aktorskiego związku zawodowego. Trzeba przepracować w roku siedemdziesiąt dni, aby być uprawnionym do pobierania zasiłku. Nie jest to jednak łatwe – siedem przepracowanych dekad oznacza, że się zagrało dwie, trzy duże role w filmie albo sporo w teatrze, albo wiele epizodów na różnych planach zdjęciowych. Kwota zasiłku zależy od tego, ile aktor płaci na fundusz związkowy (proporcjonalnie do wysokości zarobków). Nie może pobierać pieniędzy np. Belmondo, który zagrał kilkanaście dni, ale zagarnął olbrzymią gażę. Uprawnieni są do tego ci, którzy – pracując – nie zarabiali ani za dużo, ani zbyt mało.

Różnie bywa... Anouk Aimée bardzo się ceni, starannie selekcjonuje role – nie gra byle czego. Nie zbliża się więc od dawna do owych siedemdziesięciu dni: nie pobiera zasiłku i czasem nie ma z czego utrzymać swych kotów, których hoduje ze dwadzieścia. Mnie zdarzyło się trzy razy pobierać pieniądze z kasy związkowej. Dostawałem po pięćset franków dziennie – duża kwota, gdy się nic nie robi. Ale przedtem wpłacałem sporo, bo nieźle zarabiałem.

Nie mogę powiedzieć, że podczas pobytu we Francji doskwierał mi brak pieniędzy. Lecz dwukrotnie niewiele brakowało, bym znalazł się bez grosza przy duszy.

155

Po Pstrągu Loseya zjechałem do Paryża. Wkrótce dołączyła rodzina. Po pierwszym zachłyśnięciu się Olbrychskim – aktor Wajdy, przed chwilą Leloucha i Loseya, „Solidarność”, sprawy polskie – zaległa cisza: agent nie miał dla mnie żadnych propozycji. Nadrabiając miną wynająłem – wspólnie z Idziakami i Żuławskimi – willę na lato niedaleko Cannes. Za ostatnie pieniądze. Na szczęście zaproponowano mi rolę w Gdybym miał tysiąc lat, potem następne itd. Gdybym jednak jeszcze trzy, cztery miesiące spędził bez gry, wziąłbym się za coś innego. Może za prowadzenie taksówki? Może za pracę w jakiejś ujeżdżalni? Do Polski na kolanach bym nie wrócił...

Innym razem nie miałem propozycji „na jutro” przez jakieś sześć tygodni. Akurat przypadkowo spotkałem Leloucha. Witając się z nim, po cichu liczyłem, że mi zaproponuje przynajmniej epizod. Ale mu tego nie powiedziałem – byłem przecież „gwiazdą”.

Cześć. Jak leci?

W porządku. Wpadniemy gdzieś na kawę? Dopiero za godzinę mam się spotkać z dziennikarzem...

Nie mam teraz czasu. Ale może byśmy zagrali w tenisa?

I Lelouch wytłumaczył mi dokładnie, jak dojechać na kort. Samochodem. A ja powinienem raczej zapytać o metro, bo bmw sprzedałem tuż przed wyjazdem z Polski...

W dwie godziny później, gdy kończyłem wywiad dla francuskiej prasy, wpadła do pokoju Zuzia. Po wypiekach na policzkach zauważyłem, że jest zdenerwowana. Dziennikarz wyszedł.

Dzwonili do mnie z banku – z zapytaniem, czy aby nie przesadzamy: konto przekroczone, a tu jeszcze rachunek za skórzaną kanapę. Poprosili, aby do nich przyjść, bo inaczej kładą łapę na naszym mieszkaniu.

Ja tam nie idę!

I Zuzia, biedna, poszła. Usłyszała eleganckie słowa i uprzejmości. Lecz sens był taki: dajemy państwu dwa tygodnie na uregulowanie długu, żadne tam „Solidarności” – inaczej możecie wracać sobie do Polski! Nie miałem do nich pretensji. Reguły gry były przecież jasne. Bank „Societe Generale” i tak dużo dla mnie zrobił, udzielając wcześniej dużego kredytu na zakup mieszkania przy rue St.-Dominique (w okolicy wieży EifFla i Pól Marsowych). A jakie miał gwarancje, że ja, cudzoziemiec, spłacę pożyczkę? Bankierski nos i tym razem nie zawiódł.

MOTORYNKA I PIÓRO

Nie gustowałem w reklamie. Raz się skusiłem – w Japonii, gdy zostałem uznany za aktora nr l roku 1981 (trzeci był De Niro). W plebiscycie na najlepszy film – wybierali go i krytycy i publiczność – zwyciężył Blaszany bębenek. W pierwszej dziesiątce znalazła się jeszcze Ziemia obiecana, a na początku drugiej – Jedni i drudzy. Przyjechałem do Japonii kręcić Pstrąga w reżyserii Loseya. Natychmiast pojawił się japoński agent, proponując pomoc w zawieraniu kontraktów. Okazało się, że za 100 tysięcy dolarów mogę reklamować motorynkę „Hondy” czy piwo. Ale agent doradzał, aby nie poprzestać na kontrakcie jednostkowym, lecz zdecydować się na umowę wieloletnią. Upierał się przy tym podczas negocjacji. I to tak skutecznie, że już więcej nie słyszałem o możliwości zachwalania czegokolwiek w japońskiej telewizji. Pewnie Japończycy wrzucili do komputera moje dane, a ten odpowiedział, że nie Ma gwarancji, iż za trzy lata Daniel Olbrychski będzie w Tokio bardziej popularny niż Robert de Niro. I miał słuszność.

Moja japońska przygoda z reklamą przypomina rosyjską bajkę o rybaku i złotej rybce. Niestety, żoną rybaka był właśnie mój skośnooki agent.

156

Pieniądze... Trzeba jeszcze opisać, jak zostałem literatem. Podszedł do mnie Paweł Potoroczyn – wydawca z „Zebry”:

Nieźle mówił pan o Wysockim. To mogłaby być osnowa książki.

Ale ja już wszystko o Wołodii powiedziałem!

Tak się panu zdaje. Przycisnę pana, to przypomni pan sobie więcej!

Miał rację. Wspominał coś o płatności od arkusza, że sztywne stawki i niewiele... Ale nie zwracałem uwagi na te obietnice, bo intymne zwierzenia na temat przyjaciela napisałbym i bez honorarium. Nie podpisałem umowy, zacząłem pisać. A tu po pewnym czasie przepisy się zmieniły i Paweł zaproponował procent od nakładu. Za książeczkę, która ma tak niewiele stronic, że można ją przeczytać w pociągu z Warszawy do Radomia, zarobiłem prawie 30 milionów zł. Wydawca, niebogaty przecież, zapłacił uczciwie.

BIZNESMEN-GAWĘDZIARZ

Lubię udawać biznesmena. Ostrzegam wszystkich – nie mam ku temu żadnych zdolności, ale widocznie tkwią we mnie kompleksy, że uprawiam niemęski zawód. Skoro jednak jeżdżę dość przyzwoitymi samochodami, jadam w niezłych restauracjach, to biznesmeni niekiedy traktują mnie jak kolegę. Rozmawiamy, jakie to interesy można by zrobić. Mówię: „Eee, gdzie tam 50 tysięcy, w to trzeba wpakować z pół miliona dolarów”. Lecz dokładnie nie wiem, o co chodzi. Potem pytam Zuzię i słyszę: „Ty się w to nie mieszaj, nie znasz się na tym”. Święta racja.

Raz jednakże uczestniczyłem w poważnych rokowaniach. Jeden z moich przyjaciół rzekł mi: zakładamy biznes.

Kto jest partnerem? Ile tu można stracić? – wykorzystałem tekst z Ziemi obiecanej (mojej jedynej szkoły biznesu), wygłaszany przez Wojtka Pszoniaka.

Maciej Szczepański.

I on chce robić ze mną interesy?

Dlaczego się dziwisz? Sentymenty i niechęci przeszkadzają w znalezieniu kapitału. Nie trzeba na nie zwracać uwagi.

Ciekawa sytuacja. Chciałem spotkać się z człowiekiem, który kiedyś próbował mnie niszczyć, skazując na przymusową nieobecność w telewizji. Po latach wspomnienie jego satrapich i nierozumnych – nawet z politycznego punktu widzenia – rządów wyblakło. Wizerunek aresztowanego przez komunistów „genialnego, menedżerskiego łba” stawał się zaś coraz bardziej wyrazisty. Obiecałem sobie, że zachowam kamienną twarz i wysłucham, co mi ów jegomość ma do powiedzenia.

Zaparkowałem mercedesa przed willą, w której mieliśmy się spotkać. Zauważyłem, że były prezes siedzi w samochodzie, nie chcąc dopuścić do tego, by czekać na mnie za stolikiem.

Wreszcie wszedł. Siedział skupiony, elegancko ubrany. Towarzyszący mu elokwentny współpracownik zakomunikował, że pan Maciej chciałby założyć prywatną wytwórnię filmową i zrealizować film.

Na jaki temat?

Pewnie pan widział na Zachodzie komiksy poświęcone papieżowi? – włączył się Szczepański. – Jak się to dobrze sprzedaje... Chciałbym pójść dalej – zrobić film animowany. Najbardziej atrakcyjny temat to dzieciństwo Jana Pawła II.

Mówił o tym ktoś, kto za samo słowo „Kościół” usunąłby na zawsze człowieka z budynków przy Woronicza. Siedział w więzieniu, miał czas zastanowić się nad sobą... Czas nie pomógł.

157

Ile? – przerwałem potok słów.

60 tysięcy dolarów.

Wiesz, Andrzeju – zwróciłem się do mojego znajomego – takie pieniądze to mogę sam wyłożyć, ale nie na taki film. I bez tego wspólnika.

Przerwaliśmy rokowania. Nie miałem pretensji do Szczepańskiego, że zarobił spore pieniądze w telewizji, bo wtedy i inni zarabiali tam niezgorzej, a wyposażenie techniczne studiów nie różniło się zbytnio od standardów zachodnioeuropejskich. Nie miałem pretensji nawet o to, że kłamał, starał się ogłupić ludzi za pośrednictwem zarządzanej przez siebie telewizji; przesada w lansowaniu gierkowszczyzny obróciła się w końcu przeciw intencjom Szczepańskiego i jego zwierzchników – mimowolnie robił wszystko, by ludzie znienawidzili „szczęśliwy ustrój”. Nie miałem do niego już nawet pretensji, że był wtedy kanalią. Miałem natomiast pretensje o to, że przygody, które go spotkały, niczego go nie nauczyły. Pozostał koniunkturalistą.

SWOJE ŚCIANY

Widocznie musiałem mieć w zakamarkach świadomości poczucie zagrożenia: a co będzie, gdy nie pojawi się następny film? Odruchowo, bez planu, zacząłem gromadzić nieruchomości

– jak chłop chomikować dobra „na gorsze czasy”. Moi rodzice, niebogaci przecież, zawsze coś wynajmowali, tułając się po cudzych pokojach. Ja chciałem własnych murów. I dobrze, bo nie zdążyłem wszystkiego wydać na samochody, bankiety, podróże, bezzwrotne pożyczki dla kolegów... kupiłem na kredyt mieszkanko w Paryżu; nabyłem i wyremontowałem piękne ogromne mieszkanie przy Górnośląskiej; kończę też budowę segmentu. Mam dwa letnie domki. Jak na aktora – wcale niezły majątek. Nie spędza mi snu z powiek niepokój o materialną przyszłość. Może i wnuki będą wdzięcznie wspominać dziadka Daniela?

Zawsze starałem się pomóc bliskim. Najpierw rodzicom – ojciec prawie nic nie zarabiał, matka miała rentę mniejszą niż mój zarobek w telewizyjnym studiu Konica. Do dziś pamiętam przykrość, gdy słyszałem prowadzone w kuchni, po cichu, rozmowy, że Franek (czyli mój tato) znowu nie przysłał pieniędzy – brakuje 100 zł na opłacenie czynszu i należności za prąd. Kobiety mówiły to z rezygnacją, nie miały pretensji do ojca, bo wiedziały, iż nie może zarabiać, ale...

Niemal całe dorosłe życie byłem „głęboko” żonaty, mam trójkę dzieci. Powiedziałem sobie: ja tego zająca czy gołębia codziennie upoluję. Oprócz uczucia, starałem się zapewnić rodzinie właśnie ów „łup z polowania”. Także po to, by nie słyszeć pełnych zatroskania szeptów w mojej kuchni.

158

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]