Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Сказки.doc
Скачиваний:
6
Добавлен:
09.05.2015
Размер:
623.62 Кб
Скачать

Innym razem żona Siłana rozesłała matę na dworze, siadła na niej I wyszywała czarnymi nićmi wdowią koszulę. Wyszywa, a łzy kapią jej z oczu na haft I tak mówi:

Mniej by mi było żal i tęskno za Siłanem, żeby umarł tu w domu i żebym chociaż wiedziała, gdzie jego mogiła. A on, biedak, podobno utonął w morzu.

Płacze Neda i wspomina go, a mąż wszystko słyszy.

Kiedy odeszła na chwilę, Siłan sfrunął z dachu, zabrał kłębek czarnych nici i schował go w swoim gnieździe.

Tak przeszedł miesiąc.

Rodzice Siłana wydawali za mąż Bosiłkę. Przyszły swaty z panem młodym, zagrali kobziarze, goście wzięli się za ręce i zaczęli tańczyć.

Tańczą, nóg nie żałują, a Siłan stoi na dachu i myśli: „Ech, żebym to ja też mógł zatańczyć w kole na weselu siostry"!

Wprowadzono swatów do domu, zaczęto ich częstować. A Neda wzięła synka za rękę i schowała się z nim w stodółce, żeby popłakać nad zmarłym mężem. Siłan siedział na dachu i słyszał, jak żona szlocha, a nie mógł zawołać: ,,Nie płacz, ja przecież żyję"!

Nastała jesień. Dla bocianów przyszedł czas odlotu do ciepłych krajów. Zebrały się wszystkie nad rzeką, najadły się żab i odleciały na południe. Siłan musiał odlecieć z nimi, bo zamarzłby w Koniare.

Leciały trzy dni i trzy noce — i jeszcze... Nareszcie doleciały do bocianiej wyspy.

Siłan żył tam znowu przez pięć miesięcy, aż do wiosny. Przez ten czas był człowiekiem i pracował z innymi.

Potem znów nalał człowieczej wody do butelki, mocno przywiązał ją sobie do szyi i razem z całym stadem bocianów odleciał na północ.

Leciały bociany, leciały, doleciały do Koniare.

Siłan opuścił się ostrożnie na ojcowskie podwórko i schował się zaraz w stodole. Tam obmył się człowieczą wodą i znowu stał się dawnym Siłanem, synem Bożyna, mężem Nedy i ojcem Wielka.

Wyszedł ze stodoły i poszedł przez podwórze do chaty. Zobaczyła go suczka, Liska, ale nie poznała go i zaszczekała.

Na kogo ty szczekasz, Lisko? — zawołał Siłan — gospodarza własnego nie poznajesz?

Kiedy swoi usłyszeli jego głos, wybiegli wszyscy z chaty i nuż obejmować Siłana, nuż go ściskać! Nie było końca radości.

A Siłan jak nie pochwyci syna, jak nie zacznie go pieścić i całować — całkiem zapomniał, że zeszłej wiosny Wiełko trafił go w głowę kamykiem.

Ojciec Bożyn z radości poczęstował syna kieliszeczkiem wódki, rakii, ale Siłan odmówił:

Nie, tato, nie wypiję ani kropelki. Wiecie, jak ze mną było. Wiele się nacierpiałem przez pijaństwo. Więc kiedy poznałem nieszczęście, przysiągłem sobie, że nie wezmę już nigdy do ust ani wódki, ani nawet wina, tylko będę pracował.

Ucieszył się ojciec Siłana, że syn tak się zmienił. Zaprosił sąsiadów i poczęstował wszystkich tłustą pieczenia baranią.

Wypytywali Siłana o jego przygody, gdzie był, co robił, jak wrócił do Koniare.

Siłan opowiedział wszystko od początku do końca, ale nikt mu nie wierzył, że był naprawdę bocianem. Więc wlazł na dach i wyjął z gniazda naszyjnik Bosiłki i kłębek czarnych nici, którymi Neda wyszywała wdowią koszulę.

Wtedy wszyscy mu uwierzyli.

O KRÓLIKU, SŁONIU I WIELORYBICY

Pewnego dnia królik spotkał słonia. Podszedł do niego i powiedział :

Wujciu słoniu, jakie ty masz wielkie nogi! Na pewno jesteś strasznie mocny. — Pogłaskał słonia łapką po nodze. — Och, jaka śliczna i gruba!

Ale słoń machnął trąbą i ryknął:

Co za bezczelne stworzenie! Miałbym ochotę dać ci klapsa. Nie zadaję się z takim drobiazgiem.

A wiesz, na co ja miałbym ochotę? — odpowiedział królik. — Miałbym ochotę zarzucić ci linę na trąbę, linę z pętlą na końcu.

Słoń się zdziwił.

Doprawdy? — mruknął. — Czemuż to chciałbyś mi zarzucić na trąbę linę z pętlą na końcu? Mów zaraz, ty szczurku.

Żeby cię zaciągnąć aż do morza. Zjechałbyś na brzeg, wpadłbyś do wody i przekonałbyś się, że mały królik umie dać sobie radę ze słoniskiem, co go nazywa szczurkiem i nie chce się z nim zadawać.

Ooo, patrzcie, patrzcie — zaśmiał się słoń pogardliwie. — Chciałbym widzieć, jak udałoby się komuś pociągnąć mnie.

Nigdzie nie chodzi po świecie zwierzę mocniejsze ode mnie. Ale popróbuj sobie, odrobinko> popróbuj. Będę miał zabawę, ha, ha, ha!

Słoń usiadł. Królik zawiązał pętlę na końcu mocnej liny z palmowych włókien i zarzucił ją słoniowi na trąbę.

Drugi koniec liny chwycił w pyszczek i zbiegł nad morze.

Brzeg spadał do morza stromo, a słoń nie siedział nad samym urwiskiem, tylko dalej. Więc kiedy królik zbiegł nad morze, słoń go już nie widział.

Czekał, co się stanie.

Tymczasem królik zobaczył ogromną wielorybicę. Taką wielką, jak sześć słoni. Pluskała się wesoło przy brzegu, bo tam było głęboko. Królik pisnął z zachwytu:

Ciociu wielorybico, jaki ty masz olbrzymi ogon! Z pewnością jesteś strasznie silna. Nawet słoń nie jest taki mocny, jak ty, prawda?

Nie wiem, bo nie mocowałam się ze słoniem — odpowiedziała wielorybica — ale przy mnie słoń to jak królik przy lwie.

Ciociu wielorybico, przypłyń do brzegu, żebym mógł pogłaskać cię po ogonie — poprosił królik,

Czego ci się zachciewa, mizerna istoto? — parsknęła wielorybica. — Po co się plączesz po moirn wybrzeżu? Miałabym ochotę oblać cię wodą.

A wiesz, na co ja miałbym ochotę? — zapytał królik czupurnie. — Miałbym ochotę zarzucić ci na ogon linę z pętlą na końcu.

Wielorybica zdziwiła się.

Doprawdy? — mruknęła. — Czemuż to chciałbyś mi zarzucić na ogon linę z pętlą na końcu, ty kłębuszku?

Żeby cię przyciągnąć do brzegu. Przekonałabyś się, że królik umie sobie dać radę z wielorybica, co go nazywa kłębuszkiem i grozi, że go wodą obleje.

To paradne — zaśmiała się wielorybica. — Jestem najmocniejszym stworzeniem na świecie, a to mizeractwo chciałoby mnie wyciągnąć na brzeg. A no, popróbuj, paciorku, będę miała przedstawienie.

Królik zawiązał pętlę na drugim końcu liny, zamachnął się dobrze, podskoczył i lina śmignęła, aż uczepiła się ogona wielorybicy.

Teraz poczekaj chwilę, aż odejdę — powiedział królik i wbiegł na urwisko.

Schował się za pniem palmy i zawołał:

Ciągnij!

Wielorybica pociągnęła za linę, ale nie wysilała się zanadto, bo po co się wysilać dla maleńkiego królika? Nie wiedziała, że to wcale nie królik trzyma drugi koniec liny, tylko słoń.

Słoń też usłyszał, kiedy królik zawołał: „ciągnij!" i myślał, że to do niego. Ale zanim zdążył pociągnąć, poczuł, że lina szarpnęła go za trąbę. Zdziwił się i rozgniewał, że królik szarpnął tak mocno.

,,Co sobie ten komar wyobraża", pomyślał słoń. ,,Kiedy tak, to mu pokażę, co to jest siła słonia". I pociągnął mocno.

Poczuła to wielorybica. Ona też myślała, że to królik ją ciągnie i strasznie się zdziwiła, że taka odrobinka wlecze ją po wodzie w stronę brzegu.

E, tak nie będzie, mój kochanku", pomyślała. „Zaraz się przekonasz, co to jest wielorybica".

Naprężyła grzbiet i ogon, pociągnęła z całej siły i zaczęła oddalać się od brzegu.

Kiedy słoń poczuł takie gwałtowne szarpnięcie i coś zaczęło go ciągnąć z potworną siłą, wparł się wszystkimi czterema nogami w ziemię, żeby się nie dać. Nic nie pomogło, wielorybica była o wiele silniejsza.

Słoń ciągnął, ryczał ze złości, opierał się jak mógł — nie dał rady. Lina powlokła go w stronę urwiska i wio! zjechał na brzeg morza. Ledwo zatrzymał się nad samą wodą.

Byłby z pewnością utonął, gdyby wielorybica nie przestała płynąć zdumiona, że przyciągnęła nie królika, tylko słonia.

Nie mniej zdziwiony był słoń, kiedy zamiast królika zobaczył wielorybicę. Ale ją to zdarzenie rozśmieszyło, a słoń był zły. Sapał i wściekłym wzrokiem szukał królika. Nie widział go, bo królik siedział cichutko za pniem palmy i tylko zerkał stamtąd ukradkiem.

Ha, ha, ha — zaśmiała się wielorybica — to ci z nas zażartował ten puchowy kłębuszek! Ale cieszę się, że to nie on ciągnął, tylko ty, trąbonosy. Byłoby mi wstyd, bo z początku trochę mnie poruszyłeś z miejsca.

Słoń nie przestawał sapać ze złości.

Musimy znaleźć tego szczura i zabić go — ryknął.

Jakże mam go szukać na lądzie, kiedy nie umiem chodzić — powiedziała wielorybica. — Jeżeli już chcesz koniecznie, to sam za nim biegaj. Ale myślę, że mógłbyś mu darować. Pewno trochę wyśmiewałeś się z niego, tak jak i ja, kiedy się zabawnie czupurzył.

Nie daruję mu — ryknął słoń — nie daruję za nic! Znajdę go, zatłukę go trąbą i rozdepczę jak robaka.

Królik to usłyszał i pomyślał, że najwyższy czas schować się lepiej.

O parę kroków od niego leżała wyschnięta kość. Była to czaszka konia, który umarł tam ze starości może sto lat temu. Czaszka leżała sucha, biała i pusta. Królik wysunął się zza pnia i ukrył się pod nią.

Tymczasem słoń gramolił się pod górę dysząc i parskając.

Rozejrzał się i nigdzie nie dostrzegł wroga, więc zapytał:

Końska czaszko, czy nie widziałaś gdzie królika?

Królik jęknął z głębi czaszki i zawołał zmienionym, drżącym głosem:

Ooo, nie wymawiaj tego strasznego imienia... Popatrz na mnie. Przed chwilą byłem pięknym, żywym koniem. Wtem podbiegło to okropne zwierzę i wiesz, co mi zrobiło? Nastawiło na mnie wąsik. Jak tylko nastawiło na mnie wąsik, od razu mnie tym zabiło. Uciekaj stąd co prędzej, bo ono tu może gdzie się schowało i ciebie też zabije swoim zaczarowanym wąsikiem.

Słoń się przeraził i zaczął uciekać, ile miał sił w nogach.

Królik wyskoczył z czaszki i wołał za nim:

Wujciu słoniu, nie uciekaj tak prędko, bo zgubisz ogon! Poczekaj na mnie, chciałbym ci pokazać mój śliczny wąsik!

Kiedy słoń usłyszał o wąsiku, zaczął biec tak prędko, że aż się za nim zakurzyło.

Uciekł na koniec świata.

Nie wiem, czy ta historia jest prawdziwa, ale chyba tak. Przecież sami wiecie, jak łatwo jest spotkać królika, a jak trudno spotkać słonia. Widać słonie wciąż jeszcze się boją, żeby nie zaczarowały ich króliki.

TRZY SIOSTRY U WŁADCY WICHRÓW

W osadzie na dalekiej Północy żył starzec, który miał trzy córki. Najmłodsza była najładniejsza i miała najwięcej rozumu.

Biednie im się żyło. Ich skórzana jurta była dziurawa i połatana. Mieli za mało ciepłej odzieży futrzanej. Kiedy ścisnęły najgorsze mrozy, siedzieli w jurcie i grzali się przy ognisku. Ale na noc gasili ogień i kładli się spać, a wtedy marzli aż do rana.

Jakoś w połowie zimy zawyła nad tundrą straszliwa wichura ze śnieżycą. Wieje dzień, wieje drugi, wieje trzeci — wydaje się, że porwie z sobą skórzaną jurtę. Ludzie nie mogą wyjść na dwór, siedzą w jurcie zziębnięci i głodni.

Starzec z córkami słucha, jak wyje zamieć, wreszcie mówi tak:

—  Zawierucha sama się nie skończy. Wypuścił ją na świat Kotura, pan wiatrów.  Pewno się gniewa.  Widać chce, żebyśmy mu przysłali dobrą żonę.  Idź ty, najstarsza córko.  Idź, proś go, żeby wstrzymał zamieć.  Jak nie pójdziesz, zginie cały nasz lud.

—  Jakże mam pójść? — pyta córka. — Nie znam drogi.

—  Dam ci małe saneczki. Pchnij je pod wiatr i pójdź za nimi. Wicher będzie ci rozwiązywać rzemyki u kożucha.   Nie zatrzymuj się, nie wiąż ich. Wicher będzie ci nabijać śnieg do futrzanych butów. Nie przystawaj, nie wytrząsaj śniegu. Spotkasz wysoką górę. Wejdź na nią. Tam się zatrzymaj, zawiąż rzemyki u futra i wysyp śnieg z butów. Kiedy będziesz na tej górze, przyleci ptaszek. Będzie chciał usiąść ci na ramieniu. Nie odpędzaj ptaszka. Pogłaskaj go, ogrzej. Potem siądź na sanki i spuść się z góry. Sanki zawiozą cię przed wejście do jurty Kotury. Wejdź tam. Niczego nie ruszaj. Usiądź i czekaj. Przyjdzie Kotura. Rób, co ci każe.

Najstarsza córka ubrała się, stanęła za sankami, pchnęła je pod wiatr i poszła za nimi.

Kiedy wicher rozwiązał jej rzemyczki u futra — zatrzymała się i zawiązała je. Kiedy śnieg nasypał jej się do butów — przystanęła i wysypała go. Długo szła i szła w zawierusze, wreszcie doszła do góry. Wdrapała się na nią z trudem. Wtem przyleciał ptaszek i chciał usiąść na jej ramieniu. Zaczęła machać rękami, więc ptaszek krążył, krążył, ale usiąść nie śmiał i odleciał.

Dziewczyna siadła na sanki, a sanki zawiozły ją prosto przed wejście do jurty Kotury.

Weszła tam, patrzy — leży pieczone mięso jelenie. Rozpaliła ogień, ogrzała się i zaczęła odrywać tłuszcz z pieczeni. Jadła kawał po kawałku. Dużo zjadła, bardzo dużo.

Wtem usłyszała, że ktoś podchodzi do jurty. Uchyliła się skóra u wejścia i wszedł młody olbrzym. To był Kotura, pan wichrów. Popatrzył na dziewczynę i zapytał:

—  Skąd przyszłaś?   Czego tu chcesz?

—  Ojciec przysłał mnie do ciebie.

—  Po co?

—  Żebyś mnie wziął za żonę.

—  Wstań i ugotuj mięso, które przyniosłem z polowania. Dziewczyna ugotowała mięso.   Kotura kazał jej podzielić je na dwie równe części i powiedział.

—  Jedną połowę my będziemy jedli, a drugą włóż do niecułki i zanieś do sąsiedniej jurty.   Nie wchodź tam, tylko poczekaj u wejścia.   Wyjdzie do ciebie stara kobieta.   Oddaj jej mięso i czekaj, aż ci wyniesie niecułkę.

Dziewczyna wzięła mięso i wyszła z jurty. A zawierucha dokoła wyje, śnieżyca sypie, mroźna wichura szarpie — nie widać nic. Co można znaleźć w taką zamieć?

Dziewczyna odeszła trochę w bok. Postała, pomyślała — i wyrzuciła mięso w śnieg. Wróciła do jurty z pustą niecułką.

Kotura popatrzył na nią i zapytał:

—  Zaniosłaś mięso?

—  Zaniosłam.

—  Pokaż niecułkę.   Zobaczę, co dostałaś za to. Dziewczyna pokazała pustą niecułkę. Kotura nic nie powiedział. Podjadł sobie i położył się spać.

Na drugi dzień rano wstał, przyniósł do jurty surowe skóry jelenie i rozkazał:

—  Idę na polowanie, a tymczasem wypraw te skóry i uszyj mi z nich ubranie, kapce i rękawice.   Kiedy wrócę, przekonam się, co potrafisz.

Poszedł polować w tundrze, a dziewczyna wzięła się do roboty.

Wtem uniosła się skóra u wejścia. Siwa, stara kobieta weszła do jurty i poprosiła:

—  Coś mi wpadło do oka, nie mogę tego wyjąć.  Pomóż mi.

—  Nie mam czasu! — zawołała dziewczyna. — Nie przeszkadzaj mi w robocie!

Staruszka nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i wyszła.

Dziewczyna została sama. Gniecie skóry, skrobie, kraje nożem, szyje odzież dla Kotury. Szyje byle jak, bo strasznie się śpieszy, żeby zdążyć. Jeden dzień to za mało czasu. Zresztą nie ma czym uszyć porządnie.

Wieczorem Kotura wrócił z polowania i pyta:

—  Odzież dla mnie gotowa?

—  Gotowa.

Kotura pomacał — skóry twarde, źle wyprawione. Obejrzał — zeszyte krzywo, nie na jego, miarę. Rozgniewał się i wypędził dziewczynę z jurty. Nie wiadomo, co się z nią stało — przepadła.

Zawierucha sypnęła śniegiem jeszcze gęściej, zawyła jeszcze okrutniej.

Siedzi starzec w swojej jurcie dniem i nocą, słucha wycia wichury. Wreszcie mówi tak:

Najstarsza córka nie posłuchała mnie. Zrobiła nie tak, jak jej kazałem. Dlatego zamieć nie ustaje. Kotura się gniewa. Druga moja córko, zbieraj się w drogę.

Zrobił saneczki, powiedział jej to samo, co mówił najstarszej, i wysłał ją do Kotury,

Sam siedzi z najmłodszą córką i czeka, aż zadymka ustanie.

Średnia córka pchnęła saneczki pod wiatr i poszła za nimi. Po drodze wiatr rozwiązał jej rzemyki u futra, przewiała ją mroźna wichura. Nabiło jej śniegu do butów, nogi jej zmarzły. Nie wytrzymała. Za wcześnie zawiązała rzemyczki, za wcześnie wysypała śnieg. A na górze odpędziła ptaszka.

Zjechała na saneczkach pod jurtę Kotury. Weszła, rozpaliła ogień i najadła się jeleniej pieczeni. Kiedy wrócił Kotura, ugotowała mięso, jak kazał. Ale nie odniosła połowy staruszce, tylko wyrzuciła mięso w śnieg. A Koturze powiedziała, że odniosła.

Na drugi dzień rano Kotura dał jej surowe skóry jelenie do wyprawienia i uszycia, a sam poszedł polować w tundrze.

Tymczasem przyszła staruszka i poprosiła dziewczynę, żeby wyjęła to, co jej wpadło do oka. Ale dziewczyna nie chciała pomóc i staruszka poszła sobie.

Kotura wrócił i rozgniewał się znowu, że skóry są twarde i odzież źle uszyta. Wypędził dziewczynę z jurty. Nie wiadomo, co się z nią stało — przepadła.

Zawierucha nie ustawała.

Starzec czekał, czekał, wreszcie posłał do Kotury najmłodszą, ukochaną swoją córkę.

Dziewczyna wyszła z jurty, pchnęła sanki pod wiatr i poszła za nimi. A zadymka wyje, szarpie, chce zwalić ją z nóg, oślepić i zabić.

Dziewczyna idzie i przypomina sobie, co ojciec mówił, słowo po słowie.

Wicher rozwiązuje jej rzemyczki, wgryza się pod futro — dziewczyna nie zatrzymuje się, żeby je zawiązać, śnieg pcha się do butów i mrozi jej nogi — dziewczyna nie przystaje, żeby go wysypać. Brnie przez zaspy, idzie i idzie.

Napotkała wielką górę. Weszła na nią, pchając przed sobą sanki. Na górze przystanęła, zawiązała rzemyczki i wysypała śnieg. Przyleciał ptaszek i usiadł jej na ramieniu. Dziewczyna pogładziła jego piórka i ogrzała go oddechem. Ptaszek odleciał, ona siadła na sanki i zjechała prosto przed jurtę Kotury.

Weszła do jurty.  Nic nie tknęła, tylko usiadła i czekała.

Wtem ktoś uchylił skórę u wejścia i ukazał się młody olbrzym. Popatrzył na dziewczynę i zapytał:

—  Skąd przyszłaś?   Czego tu chcesz?

—  Ojciec przysłał mnie do ciebie.

—  Po co?

—  Kazał mi poprosić ciebie, żebyś wstrzymał zamieć.  Jeżeli tego nie zrobisz, to wymrą wszyscy ludzie w naszej osadzie.

—  Rozpal ogień i ugotuj mięso — rozkazał Kotura. — Głodny jestem.  A i ty, widzę, nic nie jadłaś jeszcze.

Dziewczyna prędko ugotowała mięso. Olbrzym najadł się, dał dziewczynie jeść, a połowę mięsa kazał jej odnieść do sąsiedniej jurty.

Dziewczyna wzięła niecułkę z mięsem i wyszła. A zawierucha wyje dokoła, śnieżyca sypie — nie widać nic. Dokąd iść? Gdzie szukać tamtej jurty? Dziewczyna postała, pomyślała — i poszła przed siebie.

Wtem przyfrunął ten sam ptaszek, co to przyleciał do niej na górze. Zatrzepotał skrzydełkami tuż przy jej twarzy, jakby ją wołał za sobą. Dziewczyna poszła za ptaszkiem. Gdzie ptaszek leci, tam i ona idzie.

Szła, szła przez zaspy, aż tu z boku zamigotała jej jakaś iskierka. Ucieszyła się i poszła w tę stronę, myślała, że to jurta.

Podeszła blisko — nie widać jurty, tylko pagórek pod śniegiem. A ten pagórek dymi.

Dziewczyna obeszła go dokoła, trąciła nogą — osypał się śnieg i zobaczyła wejście. Wyjrzała stamtąd siwa staruszka i zapytała:

Coś ty za jedna?  Czego tu chcesz?

—  Babciu, przyniosłam mięso. Kotura mi kazał oddać je wam.

—  Kotura kazał?  No to daj.  A sama poczekaj na dworze. Stoi dziewczyna przed pagórkiem i czeka.

Wreszcie znów otworzyło się wejście, wyjrzała staruszka i oddała jej niecułkę. Coś w niej było, ale dziewczyna nic nie ruszała, tylko zawróciła do jurty Kotury.

—   Gdzieś chodziła tak długo ? — zapytał Kotura. — Znalazłaś staruszkę ?

—  Znalazłam.

—  Oddałaś jej mięso?

—  Oddałam.

—  Pokaż niecułkę.   Zobaczę, co ci dała za to.

Kotura zajrzał do niecułki, a tam były noże, skrobaki, międlarki, wszystko, czego potrzeba do wyprawienia skór. Były też stalowe igły.

Roześmiał się Kotura i powiedział:

—  Dostałaś wiele pożytecznych rzeczy! Wszystko to ci się przyda.

Na drugi dzień rano Kotura wstał, przyniósł do jurty surowe skóry jelenie. Kazał dziewczynie wyprawić je i uszyć dla niego ubranie, kapce futrzane i rękawice.

—  Jak dobrze uszyjesz, to cię wezmę za żonę — powiedział. Poszedł.   Dziewczyna zabrała się do roboty.   Teraz dopiero przydał jej się podarek staruszki: miała wszystkie potrzebne narzędzia.

Jednak nie sposób tyle zrobić przez jeden dzień, ile kazał Kotura, choćby się miało najlepsze narzędzia. Ale dziewczyna nie traciła czasu na rozmyślania nad tym, czy zdąży, tylko pracowała ze wszystkich sił.

Wygniata skóry, skrobie, kraje, szyje.  Robi, co może.

Wtem staje u wejścia staruszka i mówi:

—  Pomóż mi.  Coś mi wpadło do oka i nie mogę sama tego wyjąć.

Dziewczyna nie powiedziała: „nie mam czasu", tylko odłożyła robotę na bok i wyjęła pyłek z oka staruszki. Poznała przy tym, że to ta sama stara kobieta, do której odnosiła mięso.

—  Już dobrze, już mnie oko nie boli — powiedziała staruszka. — Teraz zajrzyj mi do prawego ucha.

Dziewczyna zajrzała do prawego ucha staruszki i przestraszyła się.

—  Co tam zobaczyłaś? — zapytała staruszka.

—  Babciu, w twoim uchu siedzi jakaś dziewczyna.

—  To czemu jej nie zawołasz?   Zawołaj ją, ona ci pomoże. Ucieszyła się najmłodsza siostra i zawołała tamtą dziewczynę do pomocy. Wtem z ucha staruszki wyskoczyła nie jedna, tylko aż cztery młode dziewczęta. Wszystkie zabrały się do roboty: wygniatają skóry, skrobią, kroją, zeszywają. Pięć robotnic to nie to samo co jedna, wszystko uszyły w mig.

Wtedy staruszka schowała swoje cztery córki do ucha i wyszła z jurty.

Wieczorem Kotura wrócił z polowania i pyta:

—  Uszyłaś wszystko, co ci kazałem?

—  Uszyłam.

—  Pokaż, to obejrzę i przymierzę.

Pomacał Kotura odzież — skóry miękkie. Nałożył na siebie — wszystko w sam raz. Nie za wąskie, nie za szerokie, skrojone w miarę, zeszyte mocno i równo. Uśmiechnął się i powiada:

—  Spodobałaś mi się.  Mojej matce i moim czterem siostrom także się podobasz.  Pracujesz dobrze.  I dzielna jesteś, przyszłaś odważnie w taką wichurę i zamieć, żeby twój lud nie zginął. Bądź moją żoną!  Zostań w mojej jurcie.

Zaledwie to powiedział, w całej tundrze wicher przestał wiać, śnieg przestał padać i zawierucha ucichła. Ludzie zamiast się kryć i marznąć, powychodzili ze swoich jurt i cieszyli się.

Staruszek wyszedł także z jurty. Uśmiechnął się. Wiedział, że jego ukochana córka ocalała.

RAK NIEBORAK

Lezie rak-nieborak.  Coś mu się pomyliło — zamiast do swojej jamki pod kamieniem, zalazł aż do wsi.

Ludzie z tej wsi nigdy jeszcze nie widzieli raka. Bardzo się zdziwili i przestraszyli.

—  Co to za zwierzę — pytali jedni drugich  —  co ma tyle nóg i chodzi w przód i w tył, i taki pancerz ma na sobie?

Wysunął się z gromady jakiś mędrek i powiedział:

—  Czy nie widzicie, że nosi przed sobą dwie pary nożyczek? To nie zwierzę, to krawiec.

Wieśniacy ucieszyli się. Stary krawiec niedawno umarł, a młody umiał tylko szyć, ale nie umiał skroić ubrania. Przyda się krojczy.

Rozłożyli kawał sukna na stole, posadzili na nim raka i patrzą, co będzie.

Biedny rak chciałby znaleźć swoją rzeczkę, chciałby uciec. Łazi po suknie to w tę stronę, to w tamtą. To otwiera kleszcze, to znów zamyka.

—  Oho — mówią ludzie — krawiec nam pokazuje, gdzie mamy krajać.

Tną za rakiem, ciach — mach! Pocięli całe sukno na drobne kawałki i teraz dopiero zrozumieli, że je popsuli.

—  Ach,   ty   nicponiu   —   zaczęli   wykrzykiwać   potrząsając pięściami nad rakiem — oszukałeś nas! Nie ujdzie ci to na sucho.

Sołtys chciał raka chwycić, ale przestraszony rak jak go nie utnie nożycami! Sołtys wrzasnął:

—  Ratujcie, dobrzy ludzie, bo mnie zamorduje!

Chłopi odczepili raka i zaraz urządzili nad nim gromadzki sąd.

Wyrok zapadł taki:

—  Nikt z nas nie wie, co to za zwierzę.  Ale oszukało nas, bo udawało krawca, a wcale nie jest krawcem.  Na dodatek próbowało uciąć palec samemu sołtysowi.  Więc chociaż nie wiemy, jak się nazywa, wiemy, że to jest oszust i rozbójnik.  Skazujemy go na śmierć przez utopienie.

Podsunęli rakowi pod nos deskę, a kiedy rak na nią wlazł, zanieśli go ostrożnie na most.

Cała gmina zeszła się nad rzekę, żeby się przyjrzeć, co teraz będzie.

Przechylili deskę nad wodą i — chlup!   rak spadł do rzeki.

Ktoś z tłumu krzyknął:

—  Dobrze mu tak!

Tymczasem rak dał co prędzej nurka na dno. Schował się do jamki i zawołał:

—  No, nareszcie jestem w domu!  Jacy to zacni ludzie, że mnie odnieśli z powrotem do rzeki!

CZWORO PRZYJACIÓŁ

W dalekim, dalekim kraju płynęła rzeka. Nad jednym jej brzegiem stał wysoki, gęsty las. Nad drugim była łączka. Dokoła łączki rosły krzaki i drzewa.

Pośrodku była norka, a w tej norce mieszkała polna mysz z my szatkami.

Mysz bardzo kochała swoje dzieci. Przynosiła im smaczne rzeczy do jedzenia. Wyprowadzała je na spacer. Opowiadała im bajki.

A kiedy wychodziła sama, bez nich, to mówiła:

Teraz posiedźcie grzecznie w norce i nigdzie nie wychodźcie beze mnie, bo jesteście za małe. Mogłoby was coś zjeść.

Nad rzeką, na skraju łączki, mieszkał żółw. Mógł chodzić po ziemi i pływać w wodzie. Grzał się na słońcu, a potem chlup! do wody i pływa. A jak ma dosyć pływania, to wyłazi na brzeg i znów grzeje się na słońcu albo śpi pod krzakiem. Taki to był ten żółw.

Mysz z początku bała się żółwia, ale potem zaprzyjaźniła się z nim. Wieczorem, kiedy pokładła myszątka spać, przychodziła nad rzekę. Żółw wyłaził z wody i zaczynały się wieczorne pogwarki.

Na wysokim drzewie nad łączką mieszkał stary kruk. Widział nieraz, jak mysz i żółw rozmawiali sobie nad rzeką, ale nie słyszał, co mówili. Bardzo był tego ciekaw.

Raz nie wytrzymał z ciekawości i sfrunął na brzeg rzeki. Żółw i mysz przestraszyli się i chciały uciekać, ale kruk powiedział:

—  Nie uciekajcie, nic złego wam nie zrobię. Chciałbym tylko posłuchać, o czym tak co wieczór rozmawiacie. Nudno mi samemu na drzewie.

No i zaprzyjaźnili się wszyscy troje:  mysz, żółw i kruk.

Mysz opowiadała o swoich dzieciach, jakie są śliczne, mięciutkie i sprytne. Żółw opowiadał, co się dzieje w rzece, jakie są tam żaby, ryby, rośliny.

A kruk opowiadał, co widział na świecie. Miał duże, mocne skrzydła, latał daleko i wszystkiemu z góry się przyglądał, więc miał najwięcej do opowiadania.

—  Wiecie co — powiedział kiedyś — wybierzmy się na wycieczkę.  Tam za łączką jest strumień, co wpada do naszej rzeki. Dalej są duże pastwiska i pola.  Za nimi mieszkają ludzie.  Mają swoje nory i gniazda, zupełnie inne niż nasze i dużo większe. Chcecie, to was zaprowadzę.

Mysz zawołała:

—  Ach nie, nie chcę!  Nie mogę odejść tak daleko od moich myszątek.

Żółw powiedział:

—  Nie chcę zbliżać się do ludzi.   Nie umiem prędko biegać i mogliby mnie złapać. Słyszałem od mojego ojca, a ojciec słyszał od swojego ojca i ten od swojego, że niektórzy ludzie gotują z nas zupę.

Więc nie poszli na wycieczkę. Mysz i żółw zostali na łączce, a kruk dalej latał sam. Wieczorem wracał do nich i opowiadali sobie, co im się zdarzyło przez cały dzień.

Pewnego wieczora siedzieli sobie jak zwykle wszyscy troje nad rzeką. Wtem usłyszeli trzask gałęzi i tętent po drugiej stronie rzeki, w lesie. Patrzą, aż tu wielki zwierz wypada z lasu, rzuca się do wody i płynie do nich.

Mysz uciekła do norki.   Kruk załopotał skrzydliskami i co prędzej odfrunął na drzewo. Żółw dał nurka do wody, schował się w sitowiu i wyglądał ostrożnie, co będzie dalej.

Tymczasem przez rzekę płynęła sarenka. Dopłynęła, wyszła na brzeg i zaczęła się rozglądać. Patrzy, a tam siedzi żółw.

Żółw też patrzył na sarenkę. Pomyślał sobie, że wcale nie jest straszna, chociaż duża.

Sarenka też pomyślała, że żółw nie jest straszny.

Długo tak się sobie przyglądali, aż wreszcie żółw powiedział:

—  Może chcesz napić się wody albo osuszyć się tu na słońcu? Pozwalam  ci.

Sarenka napiła się.   Potem pasła się na łączce nad rzeką.

Żółw wyszedł z sitowia i rozmawiał z nią.

Mysz usłyszała, że ktoś rozmawia. Wyjrzała z norki, a kiedy się przekonała, że nie dzieje się nic strasznego, wróciła na brzeg.

Kruk nie chciał być sam i też przyleciał posłuchać.

Więc sarenka zaczęła opowiadać o sobie:

—  Mieszkałam sobie spokojnie w wielkim lesie z tamtej strony. Jadłam soczystą trawę, piłam wodę ze źródła, biegałam po całym lesie i nikt mi nie przeszkadzał. Aż tu przyszedł do lasu człowiek i zaczął strzelać na prawo i lewo, do ptaków, do zwierząt, jak się zdarzyło.   Bałam się, że mnie zastrzeli, więc uciekłam.

—  Zostań z nami — powiedziała mysz. — U nas nie ma ludzi ani drapieżnych zwierząt, jest zupełnie bezpiecznie.