Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Сказки.doc
Скачиваний:
6
Добавлен:
09.05.2015
Размер:
623.62 Кб
Скачать

Idzie, idzie, diabła szuka, skoro brat kazał iść do diabła.

Zawędrował wreszcie do podziemnej jaskini, w której palił się wielki ogień. Obok ogniska starzec z białą brodą ociosywał Wodę.

Co robisz? — zapytał wędrowiec.

Chociaż tu już przedsionek piekła, jednakże zachowujemy ziemskie obyczaje, więc szykuję kłodę Jul na świąteczne ognisko.

Kiedy tu przedsionek piekła, to może jest i diabeł ?

Diabeł stróżuje obok, w sieni. Ale pilnuj swojej szynki, bo tam głodują za karę łakomczuchy. Jak zobaczą, że masz szynkę, nie opędzisz się od nich. Najlepiej zrób tak: powiedz im, że sprzedasz tę szynkę, ale nie za pieniądze, tylko za stary, ręczny młynek, który stoi u nich w sieni przy drzwiach. Posłuchaj mojej rady, nie pożałujesz.

Biedak wszedł do piekielnej sieni i zaraz dopadła go zgraja brudnych, wychudzonych potworków ze szczurzymi ogonami. Szczerząc zęby i skamląc starały się wyrwać mu szynkę tak zapalczywie, że diabeł-dozorca nie mógł ich rozpędzić.

Oddam wam szynkę, ale dajcie mi wasz młynek — zawołał biedak, chociaż co prawda trochę mu było żal tej pięknej szynki.

Potworki zgodziły się, porwały szynkę i zaczęły ją sobie wydzierać, a biedak chwycił młynek pod pachę i uciekł.

Zaufałeś mi i dobrze na tym wyjdziesz — powiedział starzec w przedsionku. — Co tylko rozkażesz, wszystko ci ten młynek namiele. Tylko nie zapomnij, jak się go zatrzymuje, bo miałbyś z nim kłopot. Widzisz ten guziczek? Naciśniesz go trzy razy, a wtedy młynek stanie.

Biedak podziękował starcowi i poszedł. Dopiero nocą trafił do domu z powrotem.

Gdzieżeś był tak długo? — spytała go żona. — Czekaliśmy na ciebie aż do wieczora, wreszcie dzieci poszły spać głodne. Choć to dziś takie wielkie święto, nie miałam nawet patyka, żeby rozpalić ogień i nie miałam co włożyć do garnka.

Nie martw się — zawołał biedak wesoło. — Zaraz będziesz miała wszystko, o czym tylko zamarzysz.

Postawił młynek na stole i kazał mu mleć różne rzeczy po kolei. Młynek aż furkotał, tak się kręcił. Nie minęła godzina, już ogień palił się w kominie i pełno smakołyków gotowało się i piekło.

Na trzeci dzień świąt biedacy zaprosili przyjaciół na ucztę. Przyszedł także bogaty brat. Nie mógł się nadziwić, skąd się wzięły te wyborne potrawy. Poty wypytywał brata, aż ten przyznał mu się do wszystkiego i pokazał mu czarodziejski młynek.

Bogaty pozazdrościł biedakowi i zaczął się napraszać o młynek. Nudził brata i nękał, aż wreszcie wytargował od niego młynek za trzysta talarów. Tamten wymówił sobie tylko, że zatrzyma młynek aż do sianokosów, bo chciał sobie przygotować zapasy.

Kiedy nastała pora sianokosów, bogaty brat zabrał młynek. Jego żona poszła na łąkę z parobkami, ale on był na to za leniwy. Powiedział, że zostanie w domu i przygotuje obiad. Wiedział, że się nie napracuje, bo przecież młynek wszystko zrobi za niego.

Położył się z powrotem pod pierzynę i zasnął. W południe rozkazał:

Młynie, zmiel zupę na mleku, śledzie i chleb!

Czarodziejski młynek zaczął mleć, a gospodarz tylko podstawiał garnki i półmiski, póki wszystkich nie napełnił.

Ale brat zapomniał mu powiedzieć, jak się młynek zatrzymuje, więc lała się z niego mleczna zupa, wysuwały się śledzie i wyskakiwały kromki chleba bez ustanku, chociaż gospodarz krzyczał i walił go pięściami, żeby przestał nareszcie.

Zupa zalała podłogę. Brodząc po kolana gospodarz z trudem dobrnął do drzwi, szarpnął je z całej siły i otworzył. Biały strumień wylał się przez sień na podwórze, a z podwórza na drogę, niosąc śledzie i chleb.

Gospodyni właśnie wracała tą drogą z robotnikami do domu na obiad, aż tu na ich spotkanie pędzi spieniony biały potok. Zaczęła krzyczeć i wzywać ratunku.

Pobiegł bogaty brat do biednego i woła z daleka:

Zabieraj z powrotem twój zwariowany młynek, bo nas wszystkich potopi!

Nie mam już trzystu talarów, żeby ci oddać, kupiłem za nie coś niecoś do gospodarki.

Oddasz, jak będziesz mógł, ale chodź co prędzej i weź młynek!

Czarodziejski młynek wrócił więc znowu do biednego brata. Po jakimś czasie przestał on być biedny, postawił sobie porządne zabudowania, kupił kawał pola i łąkę, miał krowy, parę koni i owce.

A ponieważ jego dom stał nad samym morzem i były tam przy brzegu niebezpieczne skały, więc kazał młynkowi zemleć, co potrzeba i wystawił obok domu latarnię morską, żeby się statki nie rozbijały. Pokrył ją złotą blachą, więc i w dzień świeciła z daleka.

Niezadługo stał się sławny w całym kraju, wszyscy opowiadali sobie o jego młynku i o latarni.

Minęło parę lat. Kiedyś przypłynął statkiem nieznajomy i wylądował przy latarni morskiej.

Jestem kapitanem okrętu — powiedział. — Jeżdżę do dalekiego kraju po sól. Przeszedłem wiele niebezpiecznych chwil, kilka razy mój statek omal nie utonął. Chciałbym kupić, panie, twój młynek. Kazałbym mu mleć sól dla całego naszego miasta, a wtedy ja i moja załoga nie potrzebowalibyśmy narażać się na burze i napaści korsarzy. Rozumiem, że tanio tego młynka nie oddasz, ale powiedz, proszę, swoją cenę. Jeśli tylko starczy mi majątku, to go kupię.

Gospodarz pomyślał, naradził się z żoną na osobności, potem wrócił do kapitana i powiedział tak:

Kiedy zdobyłem ten młynek, byliśmy biedni. Teraz mamy już dobytku aż nadto, nie zaznamy biedy do końca życia, więc słuszne będzie, jeżeli oddamy czarodziejski młynek temu, kto potrzebuje go więcej od nas. Weźcie go, panie, darmo.

Kapitan tak się ucieszył, że pochwycił od razu młynek i pobiegł 2 nim do swego statku.

Gospodarz wyskoczył z domu za nim i wołał:

Poczekajcie, kapitanie! Nie wiecie jeszcze, jak się młynek zatrzymuje. Wróćcie się, to wam pokażę.

Ale tamten nie słuchał i nie oglądał się za siebie. Bał się, że gospodarz może się rozmyślił i dlatego odwołuje go z powrotem.

Wbiegł na statek, podniósł co prędzej kotwicę, rozwinął żagle i odpłynął.

Kiedy znalazł się na pełnym morzu, postanowił od razu wypróbować swój młynek i kazał mu mleć sól. Posłuszny młynek zatrząsł się, zaterkotał i zaczął pracować tak gorliwie, że wnet napełnił kapitanowi skład na dnie statku. Ale sypał sól i sypał dalej bez ustanku, choć kapitan próbował go zatrzymać na wszelkie sposoby.

Statek zasypany solą byłby zatonął pod ciężarem, więc kapitan z wielkim żalem musiał wrzucić młynek do morza, żeby się ratować.

Teraz młynek leży na dnie i wciąż miele sól, a fale roznoszą tę sól po wszystkich morzach świata.

SPRYTNY LISEK

Kiedy przyszła wiosna i lody spłynęły, młody lis pomyślał jak by to zrobić, żeby zjeść świeżą rybkę.

Wtem patrzy: strumieniem płynie belka, a' na niej siedzą dwie mewy.

Co wy tam robicie? — zapytał lisek.

Łowimy ryby.

Weźcie mnie z sobą.

To skacz!

Lisek skoczył. Belka się odwróciła, mewy poleciały, a lisek wpadł do wody. Strumień płynął do morza i poniósł liska z sobą.

Płynie lisek po morzu, rozgląda się — nic, tylko woda dookoła.

No, moje łapy, wiosłujcie — mówi odważnie. — A ty ogonie, steruj.

Płynie lis jak łódka, łapy wodę zagarniają, ogon kręci się to w tę stronę, to w tamtą. Ale steruje na pełne morze, bo lis zapomniał ogonowi powiedzieć, żeby skierował go do brzegu.

Rozgląda się lis, a ziemi wciąż nie widać. Wypłynął na środek morza i wcale nie wie, co dalej. Wtem patrzy: zbliża się foka.

Gdzieżeś ty zapłynął? — pyta foka. — Chyba zabłądziłeś na morzu.

Tak sobie pływam — mówi lis. — Ale zmęczyłem się już. Może mnie podwieziesz do brzegu? Jesteś taka duża, to ci nie będzie ciężko.

Kiedy mi nie po drodze, śpieszę w inną stronę. Płyń sam.

Popatrzył zmęczony lisek naokoło, nigdzie żywego stworzenia, tylko ta foka nieżyczliwa. A on tak nie chciał utonąć! Foka zapytała:

Czego się rozglądasz?

Chciałem zobaczyć, czy nikt inny tu nie pływa, tylko ty jedna. Widać morskie zwierzęta wyginęły.

Nieprawda! — zawołała foka obrażona. — Pełno nas w morzu, fok i morsów, i wielorybów, tylko nas nie widać, bo-pływamy głębiej albo gdzieś daleko. Z pewnością nas jest więcej niż lisów.

Naprawdę? Nie wierzę, póki sam nie zobaczę. Płynę tyle czasu, byłbym kogoś spotkał, ktoś by mi pomógł.

Jak nie wierzysz, to ci pokażę i sam nas policzysz.

Dobrze — zgodził się lisek. — Zwołaj wszystkie morskie zwierzęta z tej okolicy, niech się ustawią rzędem aż do brzegu.

Foka dała nurka i po chwili wypłynęło nieprzeliczone mnóstwo-morsów z wielkimi kłami, fok, olbrzymich wielorybów. Wszystkie ustawiły się szeregiem, a lisek pobiegł po ich grzbietach jak po moście i liczył:

Jedna foka, dwie foki, trzy foki... Jeden mors, dwa morsy„ trzy morsy... Jeden wieloryb, dwa wieloryby, trzy wieloryby...

Tak dobiegł do brzegu. Wyskoczył na ląd, prychnął, otrząsnął się z wody i zawołał do tej foki, która nie chciała go przenieść:

Prawdę powiedziałaś! Dużo was tu w morzu mieszka i dużo macie czasu, kiedy mogłyście zrobić taki długi most. Tylko jak ktoś potrzebuje pomocy, to albo nikogo nie ma, albo mu nie po drodze.

Zdjął kożuszek i rozłożył na kamieniu, a ogon zawiesił na krzaku, żeby prędzej wyschły.

BIAŁY WRÓBEL

Zdarzyła się kiedyś dziwna rzecz: wykluł się z jajeczka biały wróbel.

Kiedy podrósł, okazało się, że jest bardzo dzielny i ładniejszy od szarych. Ale tamtym się nie podobał, bo był inny niż one. Wcale nie chciały się z nim zadawać.

Jak tu żyć bez przyjaciół? Biały wróbel poleciał do niedźwiedzia i zapytał:

Misiu, czy chcesz być moim przyjacielem?

Nie potrzebuję żadnego, sam jestem sobie przyjacielem — mruknął niedźwiedź.

Wilk też nie chciał, jeszcze zęby wyszczerzył.

Koń odpowiedział, że jest za duży, żeby się przyjaźnić z takim maleństwem.

Wół nie miał ochoty, bo nie lubił, żeby ktoś skakał koło niego.

Poleciał wróbel do świni, ale ta zachrumkała:

Mam dosyć zajęcia ze swoimi prosiaczkami, nie mam czasu na żadne przyjaźnie.

Kot miauknął:

Ach, jakże się cieszę! Zawsze miałem ochotę na takiego ślicznego, maleńkiego przyjaciela. To dopiero będzie nam wesoło razem! Pokaż mi się z bliska, niech cię pogłaszczę.

Cup, cup, cup! wróbelek zbliżył się w podskokach, a wtem kot jak nie skoczy, jak nie trzepnie łapą — o mało go nie pochwycił.

Z bijącym serduszkiem wróbel usiadł na drzewie i długo nie mógł się uspokoić.

Polecę do człowieka", pomyślał, „może on będzie moim przyjacielem". Ale w oknie człowieka zobaczył klatkę z kanarkiem. Być zamkniętym w klatce? Za nic!

Pewnego ranka, kiedy biały wróbel błąkał się po przedmieściu, spotkał psa.

Był to kundel stary, chudy, kulawy, ślepy i zachrypnięty. Wlókł się, sam nie wiedział dokąd.

Wróblowi zrobiło się żal biedaka. Zapytał:

Dokąd tak idziesz, piesku?

Przed siebie — odpowiedział kundel. — Przez dziesięć lat służyłem wiernie mojemu panu, a on chciał mnie zabić na starość. Więc uciekłem.

Jak się nazywa twój niedobry pan?

Tafaro, piwowar. Robi piwo i sprzedaje.

Tafaro? Ja go doskonale znam! — ćwierknął wróbel. — To ten grubas z czerwonym nosem, co strzela do nas śrutem. Ten rudy. On jest taki zły, że nawet dzieci bije. Wszystkie przed nim uciekają.

Wtem coś mu przyszło na myśl i zapytał:

Czy masz przyjaciela?

Nie, nie mam — odpowiedział kundel.

Ja też nie mam. Może byśmy się zaprzyjaźnili?

Pies wyciągnął do wróbla łapę, wróbel uścisnął ją pazurkami i tak zawarli przyjaźń.

Wróbel leciał górą, a pies wędrował po gościńcu. Za miastem spotkali srokę.

Ej, ty — skrzeknęła sroka na wróbla — czy nie wiesz, dokąd się wlecze ta wycieraczka?

To nie żadna wycieraczka. To pies, mój przyjaciel.

Ha, ha, ha! — zaśmiała się sroka i odleciała, żeby zawiadomić inne ptaki, jakiego to przyjaciela znalazł sobie biały wróbel.

Zleciały się setki szarych wróbli i nuż się wyśmiewać:

To ci dopiero przyjaciel! Potyka się na trzech nogach. Oczy pogubił. Chudy jak komar. Stary jak spróchniały pień.

Biały wróbel z początku słuchał cierpliwie. Ale w końcu nie wytrzymał i ćwierknął z całej siły:

Wiem, wiem! Tylko wy jesteście młodzi, śliczni, dowcipni, zdrowi, nikt inny, co? Ale proszę, zostawcie nas w spokoju.

Wróblom znudziło się wyśmiewanie i odfrunęły.

 

Pies i biały wróbel bardzo się pokochali. Wróbel wyszukiwał pokarm dla psa, a w nocy spał między jego łapami i było mu ciepło.

Niepokoiło go tylko jedno: kiedy stare psisko zasnęło, coraz trudniej było je obudzić. Wróbel bał się wypadku.

Kiedyś pies położył się pośrodku gościńca i zasnął. Wróbel usiadł na krzaku przy drodze i pilnował, żeby nic złego nie stało się przyjacielowi.

Wtem na drodze ukazał się wóz z beczką. Wróbel zaczął ćwierkać na psa przeraźliwie:

Wstawaj! Wstawaj, bo cię przejadą!

Dziobał psa po uszach, skrobał go pazurkami w nos — nic nie pomogło, pies się nie obudził.

Tymczasem wóz się zbliżał. Obok szedł Tafaro. Był zły, bo mu się targ nie udał i wracał z pełną beczką piwa.

Wróbel zaczął latać dokoła jego głowy i ćwierkać:

Uwaga, panie Tafaro! Mój przyjaciel śpi tu na drodze, niech l pan objedzie bokiem. Nie mogę go się dobudzić, bo nie dosłyszy.

Precz, trutniu uprzykrzony! — wrzasnął Tafaro.

Panie Tafaro, przecież ten pies służył panu wiernie przez całe życie — ćwierkał dalej wróbel z rozpaczą. — Niech pan trochę skręci, błagam pana.

A, to on! Poznaję go — krzyknął piwowar. — To ten hultaj, ten niecnota, co ode mnie uciekł. Nareszcie go spotkałem, teraz mi nie ucieknie.

Skierował konia prosto na psa. Wróbel ćwierknął przeraźliwie. Nastroszył białe piórka, a jego małe, czarne oczki błysnęły groźnie.

Nie wolno ci, stój! Jeżeli na niego najedziesz, to ci nie daruję!

Patrzcie go — zaśmiał się Tafaro. — I co mi zrobisz, ty sroczy ogonie ?

To mówiąc popędził konia batem.

Zlituj się! — zawołał wróbel.

Nigdy się nad nikim nie lituję.

Wypowiadam ci wojnę! — krzyknął wróbel i rzucił się na pomoc przyjacielowi.

Na szczęście obok psa leżał kamień. Wóz podskoczył na nim i lekko przetoczył się przez psa. Nie zabił go, tylko trochę przygniótł.

Po chwili nadeszła drogą kobieta. Wróbel poprosił ją:

Błagam cię, dobra kobieto, zabierz mojego biednego przyjaciela. Wylecz go, nakarm. Będę was co dzień odwiedzać i bawić twoje dzieci.

Biedne psisko — użaliła się kobieta. — Któż go tak urządził ?

Tafaro przejechał go umyślnie. To jego własny, wierny pies. Kobieta pokiwała głową. Zabrała psa do siebie i zaopiekowała się nim troskliwie.

Wróbel poleciał za Tafarem. „Nie spocznę, póki nie wykurzę tego niegodziwca z naszej okolicy", powtarzał sobie.

Po drodze spotkał srokę. Sroka zdziwiła się, że jest sam.

Gdzieżeś podział swojego przyjaciela?

Leczy się. Piwowar Tafaro przejechał go umyślnie.

Piwowar Tafaro tak zrqbił? — oburzyła się sroka. — To wstrętny człowiek. Uczy dzieci wybierać z gniazd pisklęta i jaja.

Powiadam ci, sroko, że się na niego zawziąłem. Zobaczysz, że mu nie pozwolę krzywdzić wszystkich dookoła.

Nie dasz rady.

Dam radę, przekonasz się. A wiesz, jak mnie nazwał?

No, jak?

Krzyknął na mnie: „ty sroczy ogonie".

Co? Co? — skrzeknęła sroka. — Śmiał mi tak ubliżyć? Już ja się z nim porachuję.

Dogoniła piwowara i wrzasnęła:

Zdejmuj czapkę w tej chwili i przeproś mnie!

Tafaro zamachnął się na nią batem. Wtedy sroka w złości zerwała mu czapkę z głowy i odleciała z nią na drzewo.

Kiedy piwowar sapiąc i stękając wdrapał się na to drzewo, sroka skrzecząc drwiąco przeleciała z czapką na inne.

Tak wodziła Tafara z drzewa na drzewo, aż grubas ledwo już sapał.

Drwale wracali z lasu i zobaczyli, co się dzieje. Stanęli na drodze i śmiali się:

Popatrzcie, jak piwowar łazi po drzewach! To jeszcze więcej rozzłościło Tafara.

Tymczasem biały wróbel zaczął dłubać korek od beczki. Korek był spróchniały, więc go tak naddłubał, że piwo wysadziło korek i fontanną polało się na drogę.

Tafaro spojrzał: piwo się leje! Przestał gonić za sroką i rzucił się do beczki.

Ale beczka była już prawie pusta.

Ach, ty nicponiu! — krzyknął na wróbla.

To jeszcze nie wszystko — ćwierknął wróbel i usiadł na uprzęży konia.

Tafaro zamachnął się siekierą, żeby go zabić. Ale wróbel zdążył sfrunąć, a siekiera przecięła rzemień. Koń przestraszony szarpnął się, porwał uprząż do reszty i uciekł gościńcem w stronę domu, aż się za nim kurzyło.

Co tu robić? Biec po konia? Może ktoś tymczasem zabrać wóz i beczkę.

Tafaro czerwony ze złości, z gołą głową, sam pociągnął wóz do domu.

To jeszcze nie wszystko — ćwierknął za nim biały wróbel. Pofrunął razem ze sroką do głównej kwatery wróbli.

Kiedy szare wróble dowiedziały się od nich, co się stało, postanowiły, że będą poty walczyć z piwowarem pod wodzą białego, póki nie zwyciężą go i nie wypędzą.

Tymczasem Kleretta, żona Tafara, czekała na niego i smażyła mu ogromny befsztyk, ulubione jego danie. Kiedy koń wrócił sam do stajni, Kleretta była w kuchni i nic nie zauważyła. A ponieważ wiedziała, że Tafaro lubi przy mięsie pić piwo, więc zeszła z dzbanem do piwnicy.

Właśnie odszpuntowała beczkę i podstawiła dzban, kiedy usłyszała szum jakby tysięcy skrzydeł i ćwierkanie wróbli:

Tobie ćwierć i mnie ćwierć, tobie ćwierć i mnie ćwierć!

Zapomniała o piwie i wybiegła na dwór zobaczyć, co się dzieje. O mało nie zemdlała: chmura wróbli opadła na podwórze i sad! Nigdy nie widziała tyle ptaków na raz. Dziobały owoce na drzewach, wyjadały ze żłobów. A najwięcej wleciało ich przez okno do spichrza i dziobały ziarno, aż nikło w oczach.

Tafarowa otworzyła wrota do spichrza i zaczęła wypędzać wróble fartuchem. Ale kiedy wypędziła trzy, wpadało nowych trzydzieści.

Widząc, że nie da rady, pobiegła na podwórze po gałąź. Wtem potknęła się o psa. Uciekał z mięsem, które porwał jej z patelni.

Chciała gonić za psem, ale uciekł z befsztykiem do lasu.

Przypomniała sobie, że zostawiła w piwnicy nie zaszpuntowaną beczkę. Zbiegła po schodkach, patrzy: dzban przewrócony, beczka pusta, a piwo chlupie pod nogami. Złapała się za głowę.

Nagle usłyszała turkot wozu na podwórzu. Domyśliła się, że to wraca jej mąż, więc wybiegła z piwnicy i zawołała:

Leć prędzej do spichrza i ratuj zboże, jeżeli jeszcze co zostało!

Tafaro popędził z batem do spichrza.

Wróble co prędzej odfrunęły, tylko biały spacerował po dachu ćwierkając wesoło:

To jeszcze nie wszystko!

Siny z gniewu piwowar poszedł sapiąc do kuchni. Tam się dowiedział, że nie dostanie ani befsztyka, ani piwa. A to wszystko przez tego urwisa, przez białego wróbla.

To jeszcze nie wszystko — ćwierknął biały wróbel za oknem. Piwowar cisnął w niego stołkiem, ale nie trafił i wybił szybę.

Wróbel wleciał przez okno do kuchni, fruwał po niej i odgrażał się:

To jeszcze nie wszystko! To jeszcze nie wszystko! Piwowar rzucał w niego, czym popadło: talerzami, garnkami, półmiskiem, patelnią, a Kleretta zaganiała go fartuchem. Wreszcie Tafaro złapał białego wróbla.

Teraz zginiesz. Teraz ukręcę ci łeb — syknął.

Biały wróbel trzepotał się w ręce piwowara. Ale nawet w tej okropnej chwili nie stracił odwagi.

Kiedy Tafaro podniósł go do twarzy, żeby mu się przyjrzeć, biały wróbel z całej siły trzepnął go skrzydełkami po oczach. Tafaro stracił równowagę, wypuścił wróbla i przewrócił się prosto na rozpaloną blachę kuchenną.

Wyleczył swoje oparzenia, ale wstydził się chodzić po miasteczku, bo wszyscy pokazywali go sobie palcami i śmiali się:

Patrzcie, idzie piwowar Tafaro, co przegrał wojnę z wróblem.

Więc sprzedał dom i wyjechał nie wiadomo dokąd.

Stary pies wyzdrowiał i został u dobrej kobiety. Biały wróbel codziennie wyprowadza go na spacer. Podobno żyją do dzisiejszego dnia, tylko nie pamiętam, w jakim kraju.

OPOWIEŚĆ O SYNU KUPCA, KTÓRY MIAŁ SERCE RYCERSKIE

Jeśli wola wasza, posłuchajcie, mili słuchacze, opowieści o synu kupca z Kale, portowego miasta Francji.

Na chrzcie świętym dano mu imię Jerzy. Gdy to się działo, całe królestwo przywdziało było właśnie żałobę po królu Arturze; książęta i rycerze, nawet kupcy i pospolity lud, wszyscy opłakiwali wielkiego monarchę.

Matka niemowlęcia zapaliła przed głównym ołtarzem najgrubszą świecę woskową i modliła się tak:

Święty Jerzy, patronie mego syna, zwycięzco smoka i obrońco uciśnionych, a także ty, królu Arturze, sprawiedliwy rycerzu! Uproście memu pierworodnemu serce czyste, prawe i mężne.

Kiedy minęło Jerzemu siedem lat i przyszedł czas, by go odebrać niewiastom, ojciec powierzył go mądremu wychowawcy. Ten wykształcił chłopca dostatecznie w odpowiednich jego wiekowi umiejętnościach, a wtedy ojciec wysłał Jerzego do sławnej szkoły kupieckiej w Paryżu. Na pożegnanie powiedział:

Sprawuj się godnie, synu mój, a po roku wróć do nas i pokaż, co umiesz.

Minął rok i Jerzy powrócił do Kale jako rozwinięty nad wiek młodzieniaszek. Był on takiej postawy i urody, i takich manier, że nawet wielmoża jaśnie oświecony nie powstydziłby się podobnego syna.

Ojciec wypytywał go, co umie, a potem rzekł, z ukontentowaniem gładząc brodę:

Miły synu, oto przysposobiłem dla ciebie okręt pełen wszelakiego towaru i wolą moją jest, abyś pojechał sprzedać ten towar w Anglii. Pod pokładem znajdziesz na dnie okrętu dorodne ziarno pszeniczne, a w kowanej skrzyni sukna flandryjskie, brabanckie koronki i różne kunsztowne ozdoby niewieście. Uczyłeś się dotąd z książek, godzi się teraz, żebyś pokazał, co potrafisz zdziałać w życiu.

Syn pożegnał ojca i matkę, otrzymał od nich błogosławieństwo i pożeglował szumiącym morzem ku brzegom brytyjskim.

A teraz posłuchajcie, słuchacze mili, jakie były dalsze dzieje Jerzego, gdy sprzedawszy powierzony sobie przez ojca towar wracał z pełną sakwą i w towarzystwie sługi ku swemu okrętowi, zakotwiczonemu w porcie Anglii. Posłuchajcie i osądźcie sami, czy godziło się synowi kupca postąpić, jak Jerzy postąpił, czy też należało zachować się inaczej.

Wiedzieć wam trzeba, że od samej rezydencji królewskiej aż do białych skał, o które tłuką się fale morza, stała w owych czasach ciemna, groźna puszcza angielska. Jerzy ciągnął jej skrajem w stronę portu, gdy usłyszał krzyki niewieście wzywające pomocy i grube wrzaski i połajania jakichś mężczyzn, w których snadno można było domyślić się rozbójników.

Panie — rzekł sługa strwożony — uchodźmy po cichu co prędzej! Wszystko, cośmy utargowali, masz w sakwie przy sobie. Obrabowaliby cię do cna, a jeszcze kto wie, czy by nas puścili z życiem. Ich tam, jak słychać, kilku, a nas tylko dwóch, jesteśmy słabsi.

Te kobiety, które wzywają pomocy, są jeszcze słabsze od nas — odparł Jerzy i skoczył w gęstwinę.

Po chwili ujrzał dziewicę przecudnej ur@dy szamocącą się z czterema uzbrojonymi rozbójnikami, którzy wlekli ją na powrozie. Obok czołgała się na kolanach staruszka, czepiała się szat swej pani i błagała o litość.

Jerzy dobył miecza, ale jeden ze zbójców przyłożył sztylet do szyi panny i zakrzyknął :

Za pierwszym twoim krokiem przebiję ją, ujść nie pozwolę!

Niedługo myśląc Jerzy wysypał na ziemię wszystko złoto ze swej sakwy i kopnął je tak, iż błyszczące monety posypały się w różne strony, pomiędzy mchy i zeschłe liście.

Zakrzyknął wielkim głosem:

To złoto jest wasze, panowie zbójcy, oto wykupuję nim z niewoli brankę i jej służebną!

Rozbójnicy rzucili się co żywo zbierać pieniądze, a tymczasem Jerzy pochwycił pannę za rękę i pobiegł z nią w stronę okrętu. Jej piastunka pośpieszała za nimi.

***

Dziób okrętu zdobny w rzeźbioną syrenę pruje fale morza, wzdęły się żagle na wietrze. W namiocie rozpiętym na pokładzie młodzi rozmawiają przy dźwiękach lutni.

Kim jesteś, piękna panienko, możeś wróżką z krainy elfów? Ponoć takie mieszkają w lasach twej ojczyzny.

Nie jestem wróżką, lecz córką króla Anglii. Zabłądziłam w puszczy i pochwycili mnie rozbójnicy, a tyś mnie wybawił z ich rąk. Kim jesteś, cny rycerzu i jako cię zwą?

Nie jestem rycerzem, królewno, jeno synem kupca z Kale, a zwą mnie Jerzy.

***

W Kale rodzice z radością przywitali syna, zaś ojciec zapytał:

Jak ci się udało sprzedać w Anglii nasz towar, mój synu?

Dobrze się udało, ojcze kochany. Towar nasz się podobał i ceny płacono wysokie.

Dużo pieniędzy przywiozłeś?

Tylko pustą sakwę.

Tu Jerzy opowiedział ojcu, jaka przygoda spotkała go w angielskiej puszczy. Ojciec pogładził brodę, pomyślał i rzekł z powagą:

Dobrześ postąpił, synu mój. Widzę, że rozumiesz, jaka jest powinność chrześcijanina, kiedy krzywdzą słabszego. A teraz wrócisz do szkoły jeszcze na rok, żebyś nauczył się być dobrym kupcem. My z matką zaopiekujemy się uratowaną przez ciebie panienką. Kimkolwiek ona jest, nie zbraknie na niczym ani jej, ani piastunce.

Nie przykrzyło się widać królewnie w domu francuskiego kupca i jego żony, bo postanowiła czekać cierpliwie na powrót ich syna ze szkoły w Paryżu.

Po roku Jerzy wrócił. Ojciec powiedział, że przygotował mu statek z jeszcze piękniejszym towarem do sprzedania w Anglii.

Poszedł Jerzy pożegnać piękną panienkę, która rozkwitła tymczasem niby róża z pąka. Przykląkł przed nią na jedno kolano, ona zaś zdjęła z szyi purpurową chustkę jedwabną i podała mu ją ze słowami:

Zaklinam cię przez miłość dla mnie, zawieź tę chustkę na dwór króla Anglii, ojca mego.

Przez miłość dla ciebie uczynię wszystko, czego pragniesz, królewno.

Syn kupca wylądował na angielskiej ziemi, przebył ciemną i groźną puszczę, stawił się na dworze królewskim i o posłuchanie poprosił.

Witaj, dorodny młodzieńcze. Skąd przybywasz i kim jesteś? — zapytał król.

Witaj, królu Anglii. Jestem synem kupca z Kale, przypłynąłem z pięknym towarem do twego kraju — odpowiedział Jerzy i wyjął purpurową chustkę jedwabną, którą nosił na piersi.

Ejże, synu kupca z Kale! Wytłumacz się, skąd masz tę chustkę, bo jeśli nie zdołasz, oddam cię w ręce kata! Rok już minął, odkąd moja córka zginęła w puszczy, a oto jej chusteczka. Jak dostała się w ręce twoje?

Królu Anglii, rok minął od dnia, w którym uratowałem córkę twoją z rąk zbójców. Zawiozłem ją do moich rodziców razem z piastunką. Na niczym twej córce nie zbywa, ani na marcepanach, ani na posilnym chlebie. Nie brak jej koronek i atłasów, nie brak też ciepłej szubki i kołpaczka na zimę, gdy wieją ostre wichury.

Zacny kupcze, nabędę u ciebie cały twój towar bez targu, dam ci ciężką sakwę złotych suwerenów, ale żegluj co prędzej z powrotem do Kale i przywieź mi moją córkę ukochaną. Kiedy mi ją przywieziesz, uczynię cię księciem i oddam ci ją za żonę.

***

Przebył Jerzy szczęśliwie angielską puszczę i dojrzał już maszty swego statku, gdy przechodząc przez miasto napotkał tłum ludzi, którzy wlekli na śmietnik obdartego trupa naigrawając się z niego i lżąc nieboszczyka.

Czemu nie pogrzebiecie zmarłego uczciwie w poświęcanej ziemi, jako przystoi? — zapytał Jerzy, w którym krew zawrzała na ten bezecny widok.

Ów człowiek umarł w długach — odpowiedzieli. — U nas jest taki obyczaj, że kto nie wypłaci się z długów przed śmiercią, ten nie zasługuje na godny pogrzeb. Skoro przyprawił ludzi o straty, kto miałby obowiązek płacić za jego pochowanie?

Nie znam ja waszych obyczajów, ale wiem, że każdy chrześcijanin ma obowiązek litować się nad bliźnim, a zmarłego pochować uczciwie. Czy zgodzicie się sprawić mu pogrzeb przyzwoity, jeżeli wam za to zapłacę?

Zgodzimy się, jeżeli spłacisz także jego długi, kupcze z Francji.

Sakwa była ciężka, suwerenów wystarczyło na pogrzeb i na długi, ale nie zostało w niej ponadto ani grosika.

Prędko niosły statek pomyślne wiatry i Jerzy wnet stanął przed ojcem.

Witaj, synu miły! Jakże ci się powiodła sprzedaż?

Udała mi się jeszcze lepiej niż za pierwszym razem, mój ojcze. Król Anglii kupił wszystko za złote suwereny.

Dużo ich przywiozłeś?

Nie przywiozłem ani jednego, ojcze kochany. Opowiedział Jerzy, co mu się przytrafiło na dworze i w portowym mieście angielskim. Ojciec pomyślał, pogładził brodę i rzekł:

Postąpiłeś, jak należało, mój synu. Widzę, że pięknie rozumiesz obowiązki wobec bliźniego. Posłałbym cię na trzeci rok do szkoły, bo na dobrego kupca umiesz jeszcze za mało. Ale na księcia wystarczy tego, co umiesz. Dam ci więc szaty aksamitne, dam ci sługę i trzosik przyzwoicie opatrzony. Zabierz na statek królewnę z piastunką i płyń do króla Anglii. Wielki zaszczyt spotyka nasz dom. Podziękuj matce, synu, to ona uprosiła ci rycerskie serce.

***

Lekki powiew niesie okręt ku brzegom Anglii, a w namiocie młodzi rozmawiają przy dźwiękach lutni.

Królewno, czy godzisz się zostać żoną syna kupca z Kale?

Jeśli ty mnie zechcesz i jeśli taka jest wola mego ojca.

Z posłuszeństwa jeno się godzisz, czyli z miłości?

Z posłuszeństwa i z miłości, o Jerzy, mój panie. Posłuchajcie dalej, moi mili, boć to nie koniec jeszcze i wnet zafrasują się wasze serca, żałosna bowiem stanie się teraz opowieść moja.

Oto wybuchła burza straszliwa, bałwany wdarły się na pomost, królewna ledwo zdążyła schronić się pod pokładem.

Jerzy stawiał czoło burzy wśród straszliwego szturmu wód. Dwóch ludzi z załogi zmiotły fale. Jerzy zaczął rąbać maszt, inni mu pomogli i okręt został uratowany.

Kiedy wreszcie ucichły wody, dzielny młodzieniec wyzuty z siły usnął na zwoju lin.

Tedy ów sługa, któremu ojciec Jerzego zaufał, niecną obmyślił zdradę. Podkradł się cicho ku śpiącemu i ogłuszył go uderzeniem wiosła, po czym bezsilnego wyrzucił za burtę.

Giń w odmętach! Teraz królewna jest moja, a z nią zdobędę skarby i dostojeństwa.

Nie było świadków zbrodni. Zdrajca udał się w głąb okrętu i rwąc sobie włosy z głowy opowiedział bajkę, jakoby ostatni bałwan usypiającej burzy porwał Jerzego z pokładu.

Ledwo królewna usłyszała te słowa, pobiegła szukać miłego. A gdy go nie znalazła, omal zmysłów nie postradała. Korzystając z tego, że nieszczęsna z rozpaczy nie wie, co się z nią dzieje, nędznik kazał uklęknąć jej i piastunce.

Na święty krzyż i na zbawienie wieczne przysięgnijcie, że nigdy nie zaprzeczycie żadnemu mojemu słowu! Jeśli nie przysięgniecie, wrzucę was do morza.

Królewna przysięgła. „Nie masz miłego, utonął w głębinie, o nic już na świecie nie stoję", myślała. Piastunka przysięgła za swoją panią.

Przywdział zdrajca aksamitne szaty swego pana, kazał marynarzom jąć się wioseł i popłynęli ku brzegom Anglii.

Na dworze króla nędznik powtórzył swoją bajkę i tak ją zakończył :

Jestem synem innego kupca z Kale, byłem przyjacielem Jerzego i towarzyszyłem mu w podróży do Anglii. Po jego śmierci to ja uratowałem okręt i twoją córkę, o królu Anglii. Należy mi się więc jej ręka.

***

Czy to wesele, czy pogrzeb gotuje się na dworze angielskim? Nie widać grajków strojących instrumenta ani gości na królewskich pokojach, ani rozstawionych stołów biesiadnych. Nie słychać krzątaniny ani radosnej wrzawy. Dworzanie chodzą na palcach i opowiadają sobie szeptem, że stary król zaniemógł ze zgryzoty, a królewna zamknęła się w wieży samiuteńka. Spogląda ponoć przez okienko na morze i płacze, aż łzy jej niby krople rosy srebrzystej sypią się na krzak różany, rosnący u stóp wieży od tych łez białe róże rozkwitają cudnie. Kołyszą gdzieś fale, kołyszą martwe ciało ukochanego, ona zaś ma zostać za trzy dni żoną złego człowieka, który pije i przechwala się od rana do nocy, a od nocy do rana chrapie pod atłasową pierzyną.

***

Teraz czas już, słuchacze mili, abyście się dowiedzieli, że Jerzy, syn kupca z Kale, nie utonął, bo wody wyniosły go na samotną skałę pośród morza. Tam nieszczęśnik oczekiwał głodowej śmierci i z rozpaczą myślał o strasznym losie umiłowanej, która pozostała w mocy zbrodniarza.

Wtem zobaczył na wodzie sunący ku skale wielki cień, a skoro podniósł oczy, ujrzał olbrzymią rybitwę, która z łopotem spuszczała się spod chmur ku niemu.

Rybitwo, skrzydła twoje są ogromne jak żagle.

Poniosą cię one do angielskiej królewny, jeżeli mi przyrzekniesz, że gdy się z nią ożenisz i urodzi wam się syn, oddasz mi to dziecko, skoro ukończy trzy lata.

Rybitwo, wszystko inne ci oddam, ale nie żądaj dziecka.

Synu kupca z Kale, jeżeli nie złożysz tej obietnicy, nie poniosę cię na moich skrzydłach.

Jerzy pomyślał o królewnie, którą zdrajca miał pojąć za żonę i postanowił przyjąć warunek rybitwy. Jeśli uda się uratować królewnę, będą się potem wspólnie starali ocalić synka. A może urodzi się nie syn, lecz córka?

Rybitwa przyniosła w dziobie biały kamyk wygładzony przez morze. Dziobnęła Jerzego w palec do krwi i tą krwią Jerzy wypisał obietnicę na białym kamieniu. Rybitwa ukryła go w skalnej rozpadlinie. Potem wzięła Jerzego na swe wielkie skrzydła i zaniosła go do wieży zamkowej.

Jaka była radość Jerzego i królewny, tego żadne słowo nie wypowie, niczyja lutnia tego nie wyśpiewa.

Tymczasem zdradziecki sługa widział z zamkowego podwórca, jak rybitwa przyniosła Jerzego do okna w wieży. Chwycił topór i biegł ku schodom na wieżę, aby znienacka zamordować cudownie ocalonego pana swego. Wtem olbrzymie skrzydła załopotały nad nędznikiem, pochwycił go potężny dziób i zanim przerażony zdrajca zdołał się opatrzyć, rybitwa porzuciła go na tej samej samotnej skale pośród morza, na której przedtem Jerzy oczekiwał głodowej śmierci.

Tak zginął nikczemnik. Zaś królewna angielska i syn kupca z Kale stanęli przed ołtarzem ku ogólnej radości.

***

A teraz, mili moi słuchacze, raczcie wysłuchać ostatniej części tej rzewnej opowieści.

Czyż może być większe szczęście dla młodych, kochających się serc niż narodziny dorodnego syna? A jednak pod dachem królewskiego zamku cieszyła się tylko matka. Daremnie w oczach męża szukała blasku radości.

Wreszcie, gdy dziecię miało ukończyć trzy lata, Jerzy wyznał żonie, jaką obietnicę wymogła od niego rybitwa. Matka dziecięcia pobladła i zachwiała się jakby miała upaść. Lecz opanowała się mężnie i zapytała:

Co zamierzasz uczynić?

Ptak dotrzymał tego, co przyrzekł i przyniósł mnie do ciebie na swoich skrzydłach; ja też dotrzymam mu obietnicy. Nie będę próbował ukryć dziecka, chociaż Bóg widzi, żono, że wolałbym wytoczyć wszystką krew z własnego serca.

Nadszedł umówiony dzień. Załopotały wielkie skrzydliska, dziób olbrzymi zapukał do okna komnaty. Jerzy otworzył okno szeroko i rzekł wskazując kolebkę, w której płakał przerażony chłopczyna:

Oto syn mój, którego obiecałem ci wydać, skoro ukończy lat trzy. Zabierz go sobie, lecz błagam cię, miej nad nim litość.

Zaledwie wyrzekł te słowa, opadły pióra ptaka. Przed oczami rodziców stanęło widmo i przemówiło głuchym głosem:

Synu kupca z Kale, jestem tym nieboszczykiem, którego ciało niegodziwi ludzie chcieli wyrzucić na śmietnik, a tyś mi sprawił uczciwy pogrzeb i spłaciłeś moje długi. Pokutuję jeszcze za moją lekkomyślność i rozrzutność, zanim mnie wpuszczą do raju. Ale kiedy znalazłeś się w śmiertelnej potrzebie, pozwolono mi pośpieszyć na ratunek mego dobroczyńcy, jednakże pod warunkiem, że zostaniesz poddany trzeciej i ostatniej próbie. Miałem cię doświadczyć, czy dotrzymasz słowa, choćby to groziło twemu dziecku śmiercią. Wyszedłeś z tej próby zwycięsko. Nie wezmę ci syna. Zachowaj go, zacny człowieku, a ja wrócę tam, skąd przyszedłem.

Widmo się rozwiało, oni zaś utulili płaczącego synka i odtąd nic już nie zaćmiło ich szczęścia.

FUJARKA

Żyło w jednej wsi dwoje staruszków, mieli syna Iwana. Byli bardzo biedni.

Iwan od małego lubił grać na fujarce. Tak ładnie grał, że jak ludzie zaczynali słuchać, to zapominali o całym świecie. Kiedy zagrał smutną piosenkę — wszyscy się martwili, aż im łzy w oczach błyszczały. Kiedy zagrał do tańca — wszyscy puszczali się w pląs, nie mogli się powstrzymać.