Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Сказки.doc
Скачиваний:
6
Добавлен:
09.05.2015
Размер:
623.62 Кб
Скачать

I naprawdę myśliwy zaczął biegać za sarenką. A ona pokazuje się tu za krzakami, tam za dębem I zaraz się chowa, zanim człowiek zdąży strzelić.

Myśliwy biegnie w stronę dębu, a sarenka wygląda zza buka, i już jej nigdzie nie ma.

Wtem wysuwa głowę zza skałki, zupełnie w innej stronie. I tak ciągle zwodzi i zwodzi.

Człowiek zmęczył się, spocił, zasapał, a tu na dodatek uderzał go po boku worek z żółwiem. Rozgniewał się i cisnął worek ze złością, żeby mu łatwiej było gonić za sarenką.

Ona jeszcze wabiła go przez jakiś czas to tu, to tam, bo chciała, żeby mysz miała czas przegryźć worek.

Wreszcie zrobił się wieczór i zaczęło się ściemniać.

Myśliwy był okropnie zły, że mu się nie udało polowanie na sarnę. Wrócił po worek, chciał zabrać do domu chociaż żółwia.

Patrzy, co to? Worek był pękaty, a teraz leży na mchu jakoś płasko.

Chwycił worek, podniósł — lekki! Z boku wygryziona dziura.

Przestraszył się. ,,Co to się dzieje", pomyślał „Chyba jestem w zaczarowanym lesie, czy co? Żółwie mają tu zęby, wygryzają dziury w sieciach i nawet w workach. Kruki mnie się nie boją, kraczą mi nad samą głową. Zaczarowana sarna to się ukazuje, to znika. Nie chcę tu być, jeszcze i mnie się te czary czepią. Wyprowadzę się w inne strony, znajdę sobie lepsze lasy".

Sarenka, żółw, kruk i mysz śmiali się, kiedy widzieli z daleka, jak myśliwy wielkimi krokami ucieka przestraszony z pustym workiem.

Wrócili wszyscy razem na swoją łączkę i żyli tam szczęśliwie.

Sarenka mogła biegać wszędzie i nie spotykała już ludzi, bo myśliwy powiedział innym o czarach i wszyscy przestali tam polować.

Myszątka podrosły i razem z matką chodziły wieczorem na brzeg rzeki, żeby słuchać opowiadań żółwia, kruka i sarenki.

Najbardziej lubiły straszną bajkę o myśliwym, co polował na sarenkę i na żółwia, i o dzielnej myszce z ostrymi ząbkami.

To była nasza mama — mówiły i spoglądały po sobie, dumne i szczęśliwe.

TKACZ I CZARODZIEJ

Na południu Indii, w mieście Machiłaropia, żył biedny tkacz, Sagaradatta.

Sagaradatta umiał tkać bardzo piękne dywany. Ale tkał je ogromnie wolno — jeden dywan na rok — i dlatego niewiele zarabiał.

Pewnego razu, kiedy Sagaradatta kończył najpiękniejszy dy­wan, zepsuł się warsztat, na którym tkał. Był bardzo stary i coś w nim pękło.

Sagaradatta nie tracił czasu na to, żeby się martwić i skarżyć się na swój los, tylko wziął siekierę i poszedł szukać jak najmocniejszego drzewa, żeby naprawić warsztat.

Obejrzał wiele drzew. Wreszcie na brzegu oceanu zobaczył ogromne drzewo bukszpanowe. Ucieszył się.

Takiego drzewa szukałem! — zawołał. — Jest bardzo mocne i twarde. Będzie można zrobić z niego wszystkie potrzebne części do mojego warsztatu.

Ale nie zdążył jeszcze podnieść siekiery, kiedy usłyszał prośbę:

—  Przyjacielu, zostaw to drzewo, nie rąb go!

—   Kto mówi do mnie? — zdziwił się tkacz.

—  Czy naprawdę się nie domyślasz?  To ja, leśny czarodziej. Ten bukszpan to mój dom.   Dlaczego chcesz go ściąć?

Sagaradatta jeszcze nigdy nie spotkał leśnego czarodzieja, więc przestraszył się. Ale potem pomyślał: „Przecież muszę przynieść dobre drzewo, żeby naprawić warsztat, a nie znajdę drugiego takiego, jak ten bukszpan". Więc powiedział:

—  Jeżeli  nie  będę  miał  dobrego  drzewa,  to  nie  naprawię warsztatu. A jak nie naprawię warsztatu, to nie skończę dywanu. Jak go nie skończę, to nie będę mógł go sprzedać i moja rodzina będzie cierpieć głód.   Lepiej ty przenieś się na inne drzewo, a ja zrąbię bukszpan.

—  Nie, nie ruszaj go! Tak mi tu dobrze. Wiatr znad oceanu wieje prosto w tę stronę, tak że nawet w najskwarniejsze dnie czuję miły chłodek.   Poproś mnie lepiej, o co tylko chcesz, a ja spełnię zaraz twoją prośbę.

Sagaradatta pomyślał chwilę i zgodził się. Ale powiedział, że zanim o coś poprosi, chce najpierw naradzić się z żoną.

Na tym stanęło i Sagaradatta wyruszył w powrotną drogę. Zanim doszedł do domu, spotkał swego przyjaciela, golibrodę.

—  Dokąd tak śpieszysz? — zapytał golibroda.

—  Ach, proszę cię, nie zatrzymuj mnie!  Widziałem leśnego czarodzieja.   Przyrzekł mi, że zrobi dla mnie, o co go poproszę. Więc idę prędko do domu, żeby się naradzić z żoną, o co go prosić.

—  Kiedy tak, to poproś o królestwo! — zawołał golibroda. — Wtedy zostaniesz królem, a ja twoim doradcą.  We dwójkę nacieszymy się wszystkim, co w życiu najprzyjemniejsze.

—  Może to dobra rada, ale ja i tak chcę naradzić się z żoną.

—  Po co?   Nie warto, przecież ja ci dobrze radzę, sam to widzisz.

—  Może i dobrze, a jednak to jest moja wierna żona i chcę się z nią naradzić.

Sagaradatta pośpieszył do domu. Kiedy zobaczył żonę, opowiedział jej o wszystkim. Zapytał:

—  Jak myślisz, moja kochana?   O co mamy prosić leśnego czarodzieja?  Mój przyjaciel golibroda radzi, żebym prosił o królestwo.

—  Głupi ten golibroda! Nie słuchaj jego rady. Czy nie wiesz, że życie króla jest pełne trosk, że wciąż musi się frasować, o czyjąś przyjaźń zabiegać, martwić się, że ma nieprzyjaciół? To napady, to oblężenia, to pochlebstwa, to zdrady — nie warto!  Takim życiem nie sposób się cieszyć.

—  Dobrze mówisz, żono.   Więc o co mam prosić?

—  Pomyśl, co lubisz nade wszystko, co wolisz nawet ode mnie? Najbardziej lubisz tkać swoje wzory na dywanach, prawda?

—  Tak, tak, prawda.

—  Wszyscy chwalą twoją robotę, każdy się cieszy, kiedy może kupić twój dywan. Ale nie udaje ci się zrobić więcej niż jeden na rok.   Dlatego jesteśmy tacy biedni.   Więc proś leśnego czarodzieja, żeby ci podarował taki warsztat, na którym będziesz mógł tkać tyle dywanów, ile zechcesz i w najpiękniejsze wzory. Poproś o warsztat czarodziejski.

Tkaczowi spodobała się rada żony. Wyruszył co prędzej nad ocean do czarodzieja. Ale im bardziej się zbliżał do bukszpanowego drzewa, tym ciężej robiło mu się na sercu.

Przypuśćmy, że czarodziej da mi taki warsztat, co wtedy będzie?" zastanawiał się Sagaradatta. „Warsztat będzie tkał różne piękne wzory, a nie ja, bo to będzie warsztat czarodziejski. Ja nie będę miał nic przy nim lepszego do roboty, jak sprzedawać dywany i gromadzić pieniądze. Co to za życie"?

Zrobiło mu się tak gorzko na sercu, że kiedy przyszedł do leśnego czarodzieja, powiedział:

—  Niczego od ciebie nie potrzebuję.   Ponieważ mi nie pozwalasz ściąć bukszpanowego drzewa, pomóż mi tylko naprawić jakoś inaczej mój własny warsztat, będę z tego zupełnie zadowolony.

—  Niech się stanie, jak chcesz — odpowiedział czarodziej. — Spełnię twoją prośbę, a ty wracaj do domu.

Sagaradatta wrócił do swojej chaty i od razu podbiegł do warsztatu. Patrzy: wszystkie części ma całe, wszystkie złożone jak się należy.

Popróbował tkać — warsztat działał wyśmienicie.

Sagaradatta zapomniał o bożym świecie, tylko tkał dniami i nocami, póki nie ukończył dywanu. Nie słyszał, kiedy żona podchodziła do niego, nie widział, ile razy zachodził do jego domu golibroda.

Wreszcie dywan był utkany. Sagaradatta przyglądał mu się długo. Nagle roześmiał się i wykrzyknął:

Ach, kto zrozumie, jaki jestem teraz szczęśliwy! Mogłem zostać królem, to prawda. Miałbym niezliczone skarby, miałbym niewolników i pochlebców. Ale nie miałbym ani jednego szczerego przyjaciela. Leśny czarodziej mógł zrobić ze mnie bogacza, ale wtedy nie miałbym spokoju, wciąż bałbym się utracić majątek. Czyje szczęście da się porównać z moim szczęściem, kiedy widzę przepiękne wzory tych dywanów, które sam utkałem i kiedy słyszę, jak wszyscy chwalą moją robotę?

Tkacz Sagaradatta żył jeszcze wiele lat. Nie zebrał majątku. Ale był szczęśliwy, bo jego dywany były piękniejsze niż złote krążki, którymi za nie płacono. Kiedy patrzył na dywan i cieszył się jego wzorem, wcale nie myślał o tym, czy jest biedny, czy bogaty.

Sława jego sztuki i umiejętności rozeszła się po całym kraju. Nawet po jego śmierci długo jeszcze wspominano, jakie to dywany umiał robić tkacz Sagaradatta z Machiłaropii.

CIEKAWA BABA

Kidyś dawno, dawno żył w jednej wsi pracowity, młody chłop, który miał nieznośną żonę.

Pomagał jej, w czym mógł: to drew narąbał pod blachę, to wodę przyniósł, to zrobił zagatę ze słomy dookoła chaty, żeby jej było ciepło w zimie.

W nocy podawał jej nawet z kołyski dziecko do karmienia, żeby nie potrzebowała wstawać z łóżka.

Dobry był i dla innych, toteż wszyscy go lubili, nawet zwierzęta. Pies łasił się do niego, kogut chodził za nim krok w krok, a wół nadstawiał łeb, żeby gospodarz poklepał go po karku i po-skrobał za uchem.

Gospodyni nie była taka dobra jak gospodarz. To na sąsiadkę krzyczy, to psa kopnięciem wygania, to na męża fuka. A wciąż wyrzeka na niego przed ludźmi:

Moiściewy, skaranie boskie z tym chłopem! Takiego zgodliwego nie ma chyba na całym świecie. Gdzie go posadzę, tam siedzi. Co powiem, to mu dobrze. Dokąd pójdę, to on za mną. Ani się ze mną pokłóci, ani mnie uderzy, ani nic. Drewniana fajka więcej warta niż taki mąż.

Niejedna sąsiadka wzdychała, słysząc to sarkanie: „Ach, żebym ja miała takiego dobrego męża jak ona! A ta się skarży".

Ciekawa baba pytała męża od rana do nocy:

Gdzieś ty był? — O czym myślisz? — Z kim się widziałeś? — Co robisz? — Co ci się śniło? — Co ci kum powiedział?

Tak mu tym pytaniem dokuczyła, że przestał odpowiadać. Wtedy baba nuż wykrzykiwać ze złością:

Chyba mnie ciekawość spali przy takim mruku!

Nie jesteś księdzem, żebym ci się miał spowiadać — mówi chłop. — Ja robię swoje, a ty pilnuj swego.

Pewnego razu, a było to na początku lata, poszli chłopi na łąkę z kosami. Nasz gospodarz kosi, a niedaleko inny chłop razem z synami kosi także.

Wtem tamci zbiegli się w jedno miejsce, podnoszą kosy i wołają:

Wąż, wąż! Zabij go!

Gospodarz przeskoczył rów, podbiegł i widzi, że to zaskroniec ze swoimi dziećmi. Całe gniazdo ich tam było.

Dajcie mu spokój, niech sobie idzie — powiedział gospodarz. — To przecież tylko wąż wodny, nie jadowity, po cóż go zabijać.

Posłuchali go kosiarze. Zaskroniec zabrał się ze swoją rodziną i skrył się w niezapominajkach nad rowem.

Wieczorem gospodarz wziął kosę na ramię i poszedł wzdłuż rowu ku swojej zagrodzie.

Wtem patrzy: na ścieżkę wypełzł ten sam wąż-, podnosi łeb i syczy:

Stój! Uratowałeś mi życie, ocaliłeś moje dzieci. Żądaj, czego chcesz, a dam ci.

I cóż ty mi możesz dać, nędzny gadzie? — zaśmiał się chłop. — Chyba pijawkę albo ździebełko zielonej rzęsy. A może kijankę?

Nie drwij ze mnie — zasyczał wąż — bo wielka jest moja moc. Mogę otworzyć przed tobą wszystkie skarby świata. Mogę dać ci długie życie. Mogę tak ci słuch wyostrzyć, że będziesz słyszał, co myśli twoja żona. Albo będziesz rozumiał, co mówią zwierzęta. Wybieraj.

Chłop poskrobał się za uchem, pomyślał i mówi:

Bogactwa mi nie trzeba, starczy mi tego, co mam. Nie chcę być próżniakiem, więc na co mi skarby? Co do życia, to niech tam Pan Bóg sam rozsądzi, czy ono ma być długie, czy krótkie. Powiadasz, że mógłbym słyszeć, co myśli moja żona. Co mi z tego, kiedy ja wiem, że nie myśli nic mądrego. Bo myśli gonią się w niej jak zające, żadnej nie zatrzyma. Ale miałem zawsze chętkę, żeby zrozumieć zwierzęcą mowę. Pies szczeka, kot miauczy, koń rży czy kura gdacze, a ja sobie myślę: co też one gadają między sobą? Więc jeżeli możesz, wężu, to mi otwórz rozum na ich mowę.

Móc to mogę — mówi wąż — ale najpierw muszę cię pocałować.

Chłop cofnął się ze wstrętem.

Nie bój się — uspokajał go wąż. — Jestem twoim przyjacielem.

Gospodarz miał okrutną ochotę na to rozumienie zwierząt, więc westchnął tylko, nachylił się do węża i powiedział:

No to już pocałuj, jak masz całować, byłeś nie ugryzł, pamiętaj !

Raz, dwa — wąż owinął mu się dookoła szyi i zanim chłop się opatrzył, wąż pocałował go w same usta. Brrr... wstrząsnął się gospodarz ze strachu i obrzydzenia, ale już było po wszystkim.

Wąż zsunął się w trawę i zasyczał:

Nie mów nikomu, że rozumiesz zwierzęcą mowę! Jak o tym piśniesz choć słówko, to w jednej chwili umrzesz.

Syknął, świsnął i znikł w gąszczu nad rowem.