Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Сказки.doc
Скачиваний:
6
Добавлен:
09.05.2015
Размер:
623.62 Кб
Скачать

Idzie, idzie, aż tu spotyka wędrownego handlarza z workiem na plecach.

Dokąd prowadzicie to bydlątko, dziadziusiu?

Na sprzedaż.

Może ja bym kupił waszą krowę?

Czemu nie, potargujmy.

Mam tu w worku coś dobrego, dam wam to za krowę — powiedział handlarz.

Zsunął worek na ziemię, rozwiązał go, wydobył kociołek na trzech nóżkach z pazurkami i podał go staruszkowi. Ten obejrzał go, opukał i mówi:

Jakby był srebrny, to bym go może wziął, bo mógłbym za niego coś kupić. Ale to zwyczajny, żelazny kociołek, w dodatku już zardzewiały ze starości. Nie mogę dać krowy za taki grat.

Jak nie, to nie — powiedział handlarz i chciał wrzucić kociołek z powrotem do worka.

Wtem staruszek usłyszał, że kociołek mówi do niego cichutko, ale wyraźnie:

Weź mnie, weź mnie, weź mnie...

Dziwy jakieś", pomyślał. ,,To nie jest zwyczajny kociołek, trzeba go wziąć". Oddał handlarzowi postronek od krowy, chwycił kociołek i zawrócił w stronę domu.

Im bliżej był chaty, tym wolniej szedł, bo się bał, co też żona powie na taką zamianę.

Zdziwiła się, że wrócił tak prędko. ,

Sprzedałem krowę po drodze, więc nie miałem po co iść na jarmark — powiedział staruszek.

Dużoś za nią wziął?

Ten kociołek.

Ale co w kociołku?

Powiedziałem ci, że wziąłem kociołek, ale nie mówiłem, że pełny.

Skoro żona pomiarkowała, jaka to była zamiana, wpadła w rozpacz i gniew.

Czyś ty rozum zgubił po drodze? — zawołała. — Oddałeś krowę za jakiś stary kociołek, w którym nie będziemy mieli co gotować!

Siadła na ławie i zaczęła płakać.

Wtem kociołek, który stał przed nią na stole, poprosił cichutko :

Wyczyść mnie, wyczyść mnie, wyczyść mnie...

Przestała płakać, ze zdziwienia szeroko otworzyła oczy, potem skoczyła po szmatkę, nagarnęła na nią popiołu spod blachy i zaczęła czyścić kociołek. Tarła go, tarła, aż błysnął jak srebrny. Wtedy powiedział:

Skoczę, skoczę, skoczę...

Dokąd skoczysz, kochany kociołku?

Skoczę do bogatego gospodarza i przyniosę to, czego wam potrzeba.

Zeskoczył ze stołu, przesadził próg — i hop! hop! hop! pobiegł bokiem gościńca, wzdłuż rowu.

Bogata gospodyni właśnie zamiesiła słodkie, tłuste ciasto na kołacze, a ono tak urosło, że chciało wykipieć z dzieży. Rozglądała się więc po kuchni za jakimś naczyniem, do którego mogłaby część ciasta przełożyć.

Tymczasem kociołek wskoczył cichutko do kuchni i stanął obok dzieży. Gospodyni popatrzyła na niego i zastanowiła się. „Czyj to taki zgrabny, błyszczący kociołek? Nie mój, to pewne. Ktoś go tu widać postawił i zapomniał zabrać. Ale to nic, wezmę go sobie, bo mi się przyda. Nikt tego przecież nie widzi".

Nałożyła pełno ciasta do kociołka i odwróciła się, żeby wymieść żar z pieca. Kociołek zamruczał cichutko:

Skoczę, skoczę, skoczę... — i wyskoczył z kuchni na podwórze, z podwórza na gościniec, a gościńcem hop! hop! hop! przycwałował do chatki biedaków.

Przeskoczył próg i stanął.

Patrz, mężu, co kociołek nam przyniósł — zawołała staruszka i klasnęła w ręce. — Skąd on to wziął? Chyba gospodyni przypomniała sobie o nas i przysłała nam część swojego ciasta, ona zawsze piekła wyborne kołacze.

Staruszek zabrał się zaraz do rozpalania w piecu, żeby żona mogła ciasto upiec. Dawno nie jedli takich pyszności.

Bogata gospodyni bała się gniewu męża, więc nie powiedziała mu, że zjawił się tajemniczy kociołek i uciekł z ciastem.

Nazajutrz rano, skoro świt, kociołek zeskoczył z półki, stanął obok łóżka i poprosił staruszkę:

Wyczyść mnie, wyczyść mnie, wyczyść mnie!

Staruszka tak go wypucowała szmatkami, że błyszczał jeszcze piękniej niż za poprzednim razem. Kociołek zawołał:

Skoczę! Skoczę! Skoczę!

Dokąd skoczysz, kochany kociołku?

Skoczę do bogatego gospodarza i przyniosę, czego wam potrzeba.

Przesadził próg i hop! hop! hop! pobiegł skrajem gościńca.

U gospodarza po całym podwórzu rozlegały się miarowe uderzenia cepów, to parobcy młócili pszenicę na klepisku. Sam gospodarz wysypiał się jeszcze pod pierzyną, ale oni zdążyli już namłócić tyle zboża, że nie mieli gdzie go zsypywać.

Kociołek wskoczył cichutko i stanął pod ścianą stodoły. Wydął się, napęczniał i zrobił się wielki jak piec.

Patrzaj no — zawołał jeden z parobków — ślepi byliśmy, czy co, żeśmy tego kotła nie widzieli? Martwimy się, gdzie sypać, a tu stoi kocioł wielki jak byk i czeka.

Nasypali do kotła pszenicy po brzegi i zabrali się z powrotem do młocki. Kocioł mruknął sam do siebie:

Skoczę, skoczę, skoczę...

Wyskoczył ze stodoły za plecami młocarzy i pobiegł do chaty biedaków.

Staruszkowie czekali na powrót kociołka i spodziewali się czegoś dobrego. Ale kiedy wtoczyło się na ich podwórko olbrzymie kotlisko, aż im dech zaparło z wrażenia. Staruszek wspiął się na palce, zajrzał do środka i zawołał:

Pełen pszenicy, najdorodniejszej pszenicy! To chyba nasz gospodarz przypomniał sobie, że nam nie wypłacił ordynarii i przysyła ją teraz.

Jego żona śmiała się z radości. Wiedziała, że przez całą zimę nie zaznają głodu.

Kiedy go opróżnili, kociołek zrobił się znowu mały i grzecznie wskoczył na półkę.

Parobcy bali się gospodarza, więc mu się nie przyznali, że tajemniczy kocioł wyniósł część pszenicy.

Na trzeci dzień rano staruszka już nie czekała, aż kociołek poprosi, żeby go wyczyściła. Zaledwie wstała, tarła go szmatkami poty, aż zabłysnął jak księżyc w pełni.

Kociołek zawołał wesoło:

Skoczę! Skoczę! Skoczę!

Dokąd skoczysz, kochany kociołku?

Skoczę do bogatego gospodarza i przyniosę, czego wam potrzeba.

Przesadził próg i pobiegł tak prędko, że zakurzyło się za nim na gościńcu.

Gospodarz był sam w swojej izbie. Zamknął drzwi na zasuwę, ale zapomniał zamknąć dokładnie okno i zostawił je uchylone. Siedział na ławie i liczył swoje pieniądze.

Tylu złodziei kręci się po świecie, lepiej złoto zakopać nocą nic nikomu nie mówiąc, nawet żonie, bo rozgada. Ale w czym zakopać? Póki było pod łóżkiem, mogłem je trzymać w skrzynce zamkniętej na kłódkę, ale w ziemi skrzynka zgnije".

Tymczasem kociołek uchylił okno szerzej, wskoczył cicho do izby i stanął na ławie obok gospodarza. Kiedy ten go spostrzegł, zdziwił się bardzo. ,,Skąd on się tu wziął?", zastanawiał się. „Ja takiego kociołka nie miałem. Ale to nic, że nie mój. Wezmę go sobie, bo mi się przyda".

Podczas gdy gospodarz sypał do niego złote monety, kociołek ani drgnął. Ale kiedy poczuł, że jest pełny po brzegi, brzęknął pieniędzmi i zawołał:

Skoczę! Skoczę! Skoczę!

W mig wyskoczył przez okno i uciekł.

Zanim grubas zdążył wybiec za nim przez drzwi dookoła domu, po kociołku z pieniędzmi nie zostało ani śladu.

Kociołek wysypał złoto staruszce do fartucha, aż ugięła się pod ciężarem, a sam zawrócił co prędzej na podwórze gospodarza. Ukrył się za studnią i czekał, co będzie.

Tymczasem bogacz czerwony i wściekły biegał po podwórzu i krzyczał:

Gdzie kociołek? Gdzie uciekł ten przeklęty kociołek?

Żona bogacza myślała, że jej mąż dowiedział się od kogoś o cieście, więc podeszła do niego cała drżąca.

Proszę cię, mój mężu, nie gniewaj się na mnie. Ja przecież nienaumyślnie pozwoliłam kociołkowi zabrać ciasto.

Jakie ciasto? — wrzasnął skąpiec. — Kiedy to się stało i jak?

Dopiero teraz dowiedział się, jak to było z ciastem dwa dni temu. Rozzłościł się jeszcze więcej i szukając kociołka pobiegł pod stodołę.

Gdzie jest kociołek? Gdzie uciekł ten nicpoń? — wołał rozwścieczony.

Robotnicy myśleli, że gospodarz dowiedział się od kogoś o pszenicy. Zaczęli prosić:

Nie gniewajcie się, panie! Przecieżeśmy nienaumyślnie pozwolili mu wziąć waszą pszenicę.

Jaką znów pszenicę? — wrzasnął gospodarz. — To on pszenicę zabrał?

Dopiero teraz dowiedział się, co się stało na gumnie poprzedniego dnia. Wtem zobaczył kociołek, który wyskoczył zza studni na gospodarskie obejście, zaczął tańczyć i podrygiwać na trzech nóżkach. Twarz gospodarza pośmiała z gniewu. Biegał za kociołkiem, wymachiwał rękami i krzyczał:

To on! To on zabrał mi ciasto i pszenicę, i pieniądze! Łapać go! Dajcie mi siekierę, to go roztrzaskam!

Wtem kociołek przyskoczył do gospodarza, capnął go za łokieć pazurkami i nuż ciągnąć ku wrotom.

Puszczaj! Puszczaj! — krzyczał bogacz przerażony.

Ale łapki kociołka wczepiły się w jego rękaw żelaznymi pazurkami i ciągnęły go, ciągnęły, aż wyciągnęły na gościniec. Powlokły go przez wieś.

Staruszkowie stali oboje na progu swojej chatki odświętnie ubrani, bo wybierali się właśnie do swego dawnego chlebodawcy z podziękowaniem za to, co im przyniósł kociołek. Wtem zobaczyli, co się dzieje i zawołali zdumieni i przestraszeni:

Kociołku, co robisz? Dokąd ciągniesz naszego gospodarza?

Skoczę z nim, skoczę, skoczę aż na koniec świata! — zakrzyknął kociołek.

Kociołek z gospodarzem znikli w dali i nikt nie zobaczył ich już nigdy. Staruszkowie mieli teraz wszystko, czego im było potrzeba. Obdzielili innych biedaków we wsi i żyli szczęśliwie.

TWARDOWSKI

Gdzie urodził się Twardowski, o którym tyle krąży opowieści, tego wam nie powiem, bo żadne zapiski o tym nie mówią. Wiemy tylko, że było to bardzo dawno, jeszcze w szesnastym wieku; kiedy Twardowski dorósł, panował nam miłościwie król Zygmunt August, ostatni Jagiellończyk.

Twardowski był szlachcicem po ojcu i po matce, ale zapewne pochodził z niezbyt znacznego rodu, bo nie wysłali go rodzice na naukę za granicę ani też nie oddali na dwór magnacki, tylko do Akademii Krakowskiej.

Co prawda była to wtedy uczelnia znana w kraju i za granicą; jednakże żaden szlachcic z bogatego rodu nie byłby w owych czasach obrał zawodu lekarza.

Z początku Twardowski był uczniem pilnym i pobożnym, układał nawet podobno kantyczki do Matki Boskiej, które powszechnie śpiewano.

Ale z czasem zachciało mu się poznać takie sekrety, jakich nie mógł mu odkryć żaden człowiek: jak robić złoto, jak wywoływać duchy zmarłych, jak odzyskać młodość i nigdy nie umrzeć.

Zaczął studiować księgi czarnoksięskie i nauczył się zaklęć, którymi można było wywołać diabła.

Kamienica, w której mieszkał Twardowski, stała pośród innych koło bramy grodzkiej. Niedogodnie było sprowadzić tam diabła, należało znaleźć miejsce bardziej ustronne.

Wybrał je sobie za Wisłą, na Podgórzu, gdzie do dziś wznoszą się wapienne skałki zwane Krzemionkami. Tam chodził Twardowski sam jeden i w skalnej rozpadlinie próbował swoich zaklęć czarnoksięskich.

Nie od razu udało mu się wywołać diabła. Ale dnia pewnego, kiedy wypowiedział wezwanie i użył tajemnych znaków — ziemia się zatrzęsła, błysnęło, buchnął płomień i przed Twardowskim stanął czart.

Nie wiemy, jak się z sobą targowali. Dość, że skończyło się na ugodzie. Diabeł obiecał służyć Twardowskiemu i spełniać wszystkie jego zachcianki aż do końca życia. W zamian za to Twardowski zapisał mu ciało i duszę po śmierci na wieki.

Straszna to była cena. Twardowski miał zamiar wykręcić się jakoś od tej zapłaty, więc wytargował paragraf dodatkowy: oto diabeł będzie miał prawo porwać go do piekła tylko z Rzymu. Myślał sobie, „mogę jeździć po całym świecie, ale nikt mnie nie zmusi, żebym jechał właśnie do Rzymu".

Diabeł zgodził się na ten warunek, bo wiedział, że kto wejdzie z nim w układy, ten musi w końcu przegrać.

Czart wygotował cyrograf na pergaminie, Twardowski podpisał go krwią z serdecznego palca.

Teraz zaczęło się dla niego życie pełne nadzwyczajności.

Kazał sobie na płótnie namalować konia, a ten koń ożył w jednej chwili. Twardowski go dosiadł i jeździł na nim, gdzie chciał. Nie miał biczyka — to ukręcił go sobie z piasku.

Kiedy mu się sprzykrzył malowany koń, dosiadał koguta. Kogut rósł w oczach, mógł unieść dorosłego mężczyznę i piejąc biegał po Krakowie z czarnoksiężnikiem na grzbiecie.

Ludzie gromadzili się ze wszystkich stron, żeby obejrzeć te dziwy. Nawet spoza Krakowa furmanki zwoziły ciekawych przez bramy grodzkie, tym bardziej, że kiedyś widziano, jak Twardowski latał bez skrzydeł nad dachami.

Tłumy podziwiały czarnoksiężnika, ale jednocześnie bano się go. Rozchodziły się trwożne wieści, że tylko dzięki zmowie z czartem doszedł do takiej potęgi.

Czy wiecie, ludzie, co on zrobił u nas pod Knyszynem ? — opowiadał obok Sukiennic jakiś przyjezdny. — Brakowało nam wody, bo to u nas nie ma rzeki. Nasz dziedzic to jakiś Twardowskiego krewniak. Twardowski chciał mu wygodzie i przez jedną noc wykopał mu wielki staw. Nawet nikt nie widział, jak on to zrobił. Mamy ten staw do dziś, nazywa się Czechowizna, cała wieś z niego korzysta.

Przyjechali tu do nas, do Krakowa, handlarze zza Czerwińska — przerwała mu jedna ze straganiarek spod Sukiennic. — Mówili, że nasz Twardowski tam był także. Dźwignął na polu taki głaz, którego sześć koni nie mogło wyciągnąć. A on go wziął jakby to było jabłko, podniósł na grzbiecie i wrzucił do rzeki, aż woda na brzegi chlusnęła.

Nie dziwota — mówiła inna — on przecie robił jeszcze większe czary. Pod Ojcowem przeniósł skałę wysoką jak góra i postawił cieńszym końcem na dół, że wygląda jak buława jakiego olbrzyma. Sokoły się na niej zagnieździły, więc ludzie o niej mówią : Sokola Skała.

To nie Twardowski sprawił, tylko bies, co mu służy — szepnął trwożnie sukiennik z sąsiedniego stragana. — Czy to człowiek, chociażby nawet czarnoksiężnik, potrafiłby z całej Polski znieść srebro w jedno miejsce, jak się stało pod Olkuszem? Olkuską kopalnię srebra też czart zbudował, bo go zaklął Twardowski.

Tsss, nie wymawiajcie złego imienia — syknęła przekupka i obejrzała się trwożnie, czy aby diabeł nie podsłuchuje.

Twardowski mieszkał w Krakowie, ale jeździł po całej Polsce. Czasem to nawet tak dziwnie się działo, że widziano go i tu, i tam. Mieszczanie krakowscy zaklinali się, że go spotkali w tym a w tym dniu na Floriańskiej czy na Szpitalnej, a tymczasem inni ludzie oglądali go gdzieś daleko, w Warszawie czy Bydgoszczy.

Opowiadano sobie tam nawet o przypadku, którego sprawcą był tenże sam Twardowski z Krakowa.

Poznał on w Bydgoszczy przy kuflu pewnego szlachcica, który na hulankach roztrwonił majątek odziedziczony po przodkach i wałęsał się teraz po gospodach, przysiadając się do nieznajomych w nadziei, że go poczęstują.

Twardowski miał zawsze trzos pełen dukatów, diabeł mu go napełniał co rano. Chętnie też każdemu fundował i wdawał się w rozmowy z obcymi, chyba że tego dnia ogarnęły go czarne myśli i przeczucia, bo wtedy zaszywał się w ciemny kąt i z nikim nie gadał.

Ale tym razem był wesół i podochocony, toteż sąsiadom w gospodzie pokazywał sztuczki rozliczne, a kiedy się dziwowali, on śmiał się do rozpuku.

Przysunął się bliżej na ławie ów zubożały szlachcic i zagadnął Twardowskiego:

A może byś tak waćpan dobrodziej i mnie Dopomógł jaką sztuczką? Cały majątek przepadł mi z kretesem i nie mam z czego żyć.

Czemu nie, panie bracie — zawołał Twardowski. — Chętnie ci pomogę! Rad takowych, jak są moje, nie godzi się dawać publicznie, ale zajdź do mnie waćpan wieczorkiem na kwaterę, to sobie pogadamy.

Kiedy ów szlachcic przyszedł na zaproszenie, Twardowski poczęstował go lampką wina i odsypawszy na stół garść srebrnych monet, powiedział:

Odlicz waćpan dziewięć pieniążków, idź z nimi do ustronnej jakiejś chaty i licz tam owe pieniążki od wieczora aż do świtania. Licz od jednego do dziewięciu i z powrotem od dziewięciu aż do jednego. Rób tak bez przerwy, póki słońce nie wstanie, ale uważaj, żebyś się nie pomylił, bo wszystko przepadnie. Czartów się nie bój; choć cię będą straszyły, nic ci nie zrobią.

Szlachcic poszedł za radą Twardowskiego. Zasiadł z wieczora na ławie w pustej chacie i przy świetle łojówki liczył swoich dziewięć pieniążków tam i z powrotem. Biesy wyły, skakały i sypały skrami dokoła niego, a on nic, tylko powtarza swoje:

Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden — i tak w kółko.

Zaczęło szarzeć, a on nie pomylił się ani razu i nie uląkł się diabelskich strachów.

Słońce miało już wstać niebawem, gdy w izbie stanął nagle czart w postaci Twardowskiego. Oparł się dłonią o stół obok pieniążków i pyta:

Nie pomyliłeś się?

Nie — odpowiedział szlachcic, który myślał, że to Twardowski przyszedł zobaczyć, jak mu się powodzi.

No, to licz dalej! — huknął czart i znikł, tylko na stole pozostał wypalony ślad jego pazurów.

Przerażony szlachcic chce liczyć dalej — a tu zapomniał, na czym przerwał.